Andrzeju, tego się nie wyklepie... - „Transformers: Przebudzenie bestii” [RECENZJA]
Rise of the Beasts/Imdb.com

Andrzeju, tego się nie wyklepie... - „Transformers: Przebudzenie bestii” [RECENZJA]

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 10.06.2023, 19:53

Czy film opowiadający o losach wojny kosmicznych robotów zmieniających się w samochody może być produkcją zdatną do oglądania? Odpowiedź jest prosta – jak najbardziej! Ale czy pozostanie wiernym wizji Michaela Bay’a (a przy tym powtórzenie sukcesu kasowego poprzednich odsłon franczyzy) również jest osiągalnym zadaniem? Cóż, najwyraźniej nie. Przebudzenie bestii śmiało wspina się po grzbiecie giganta, jakim jest cykl Transformers, ale z równym wdziękiem potyka się u samego szczytu i z hukiem leci na łeb, na szyję, wprost na parter filmowego dziadostwa. Zapraszam do lektury recenzji siódmej odsłony serii o złomiastej ekipie Optimusa Prime’a. 
 
Transformers: Rise of the Beasts to zalążek nowej trylogii rebootów głównego cyklu. Śledzimy losy niejakiego Noah Diaza, młodego mężczyzny o niezwykłym talencie do technologii. Bohater stara się wiązać koniec z końcem, przy okazji dbając o dobrobyt rodziny i zdrowie przewlekle chorego brata. W tym celu chwyta się niemal każdego zajęcia, a nierzadko również łamie prawo. Podczas jednej z ryzykownych akcji wchodzi w posiadanie tajemniczego Porsche o... niecodziennych cechach. Szybko okaże się, że młodzian trafił w sam środek kosmicznej wojny pomiędzy rasami gigantycznych robotów. Od kolejnych decyzji chłopaka zależy przyszłość całej ludzkości. 
 


Jeżeli miałbym określić, co jest największą bolączką Przebudzenia, po krótkim namyśle wskazałbym na fakt, iż jest to produkcja do bólu amerykańska. Każdy kadr, ujęcie, poszczególny dialog, dobór muzyki – to wszystko dobitnie wskazuje, że oglądamy typowe kino akcji zza oceanu. Pompatyczność, rozmach, a przy tym wypranie z treści to stereotypowe cechy przeciętnego blockbustera z Fabryki Snów. Problem w tym, że najnowsza odsłona Transformers w każdą z nich wpisuje się z entuzjazmem i uroczym zapałem.  
 
Otrzymujemy bowiem sztampową historię w stylu od zera do bohatera. Wyszydzany, pechowy bohater okazuje się jedynym godnym uratowana gatunku ludzkiego, gapowatym łącznikiem pomiędzy rasami. Choć początkowo jest źle, młodzian szybko zaprzyjaźnia się z robotami, traktując ich jak członków rodziny, a scenarzyści nie szczędzą sił, nadając blaszanym wojakom tyle emocji i charakteru, że film mógłby spokojnie zawalczyć o miano obyczajowego wyciskacza łez. Nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy podobnych motywów nie widzieli co najmniej kilkukrotnie, a sam scenariusz nie przywodził na myśl wyciśniętego z trudem wypracowania ucznia walczącego o pozytywną ocenę na koniec roku szkolnego. Jedyną nowość stanowią nieznane wcześniej rodzaje robotów po obu stronach barykady. I choć obserwowanie tych wzorujących się na zwierzętach jest doświadczeniem jak najbardziej przyjemnym, wciąż daleko mu do powiewu świeżości, jakiego spodziewałem się po hucznie zapowiadanym Przebudzeniu bestii. 
 


Odkrywanie tej samej historii po raz n-ty męczy zaskakująco srogo, nawet mimo stosunkowo litościwego formatu (w duchu dziękuję, że film nie trwał 180 minut). Tym bardziej, że od pierwszych minut można śmiało przypuszczać, jak zakończy się cała historia. Ba, nawet dziś mogę wyobrazić sobie zwieńczenie całej trylogii, wypakowane wielkimi powrotami, ratunkami w ostatniej chwili i wzniosłymi mowami z motywacyjnym podkładem, a to wszystko po to, by najbardziej niepozorny bohater pokonał pożeracza planet – Unicrona. Gdzieś po drodze może przewinie się cameo Dominica Toretto, bo scenarzyści Szybkich i wściekłych 12 będą wybiegać poza granice wszelkiego absurdu. 
 
Cała ta ironia i przekąs zgorzkniałego miłośnika kina nie oznacza jednak, że Przebudzenie bestii to film pod każdym względem fatalny. Przeciwnie - niektóre aspekty tego dzieła potrafią się obronić i robią to całkiem skutecznie. Jak pewnie się domyślacie, mowa tu o oprawie audiowizualnej. Przy całej otoczce paździerza i fabuły silącej się na wzniosłą epopeję do intergalaktycznych bohaterów, nowa odsłona Transformers to pod tym względem udany produkt. Same roboty, a także ich sposób poruszania się w ludzkim środowisku wygląda zaskakująco realistycznie. Widowiskowe pojedynki (których absolutnie nie brakuje) na kinowym ekranie śledzi się bardzo dobrze i to muszę z pełnią powagi oddać. Szkoda jednak, że jedynie piękne opakowanie dzieli Bestie od miana zupełnego gniota.
 


Pochwalę również fakt, że choć na ekranie dzieje się wiele, wreszcie uniknięto Bay’owskiej szamotaniny, która przez ostatnie lata miłośników franczyzy przyprawiała o napady epilepsji. Brutalne bitwy robotów są czytelniejsze i angażujące, a braków w budżecie czy możliwościach CGI wreszcie nie maskują tabuny pyłu, eksplozje czy niekończące się pióropusze iskier. Zamiast tego dostajemy niemałą dawkę mięsistego rozrywania maszyn, sporo fan service’u i kilka przyprawiających o gęsią skórkę sekwencji akcji. I choć to jedynie miły smaczek, smakowita wisienka na torcie skleconym z gruzu i pordzewiałej blachy, doceniam go. Tytuł nie zawodzi przynajmniej pod tym względem, spełniając się jako głośny blockbuster, niekoniecznie angażujący mózg.
 
Wciąż jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że Transformers: Przebudzenie bestii to kino plastikowe i próżne w środku, niczym jedna z milionów figurek i zabawek, które na sklepowe półki trafiły jeszcze przed premierą samego filmu. Ten przyprawiający o wewnętrzny ból banał poczułem już w pierwszych momentach, a scenarzystom nie udało się odwrócić mojej uwagi aż do napisów końcowych, które przywitałem z westchnieniem ulgi. Choć wizja ujrzenia nowych ras i świeżej perspektywy na odwieczny konflikt robotów wydawała się czymś atrakcyjnym, w rezultacie skończyło się na czymś w rodzaju pełnometrażowej, aktorskiej wersji animacji zrealizowanej nie tyle po kosztach, co z przeświadczeniem, że współczesny widz to półgłówek, który na widok błękitno-czerwonej ciężarówki rozewrze usta w szerokim uśmiechu i - wskazując na ekran palcem – wyda zduszony okrzyk dzikiej radości. 
 


Z drugiej strony film spełni swoje zadanie - wpływy z kas biletowych przekroczą kolejne pułapy i koniec końców wyniosą kilkaset milionów, a franczyza pójdzie dalej. Jestem tego w pełni świadomy. Nadal jednak jestem zdania, że kupony można odcinać z większą gracją i polotem, bez kaleczenia marki i obrzydzania widzom przygodowego kina science-fiction. Być może jest to jednak domena współczesnych czasów albo zwyczajnie podszedłem do nowych Transformers ze zbyt dużymi oczekiwaniami, bo w końcu ta wieloletnia seria nigdy oscarowym scenariuszem nie stała. Całość mogę jedynie podsumować, intonując internetowego klasyka - Andrzeju, denerwuj się. Tego już się nie wyklepie. 


Ogólna ocena: 3.5/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com