A może by tak we wschodnie Bieszczady? Recenzja "Tak blisko, tak daleko" Krzysztofa Potaczały

A może by tak we wschodnie Bieszczady? Recenzja "Tak blisko, tak daleko" Krzysztofa Potaczały

  • Dodał: Bartosz Szafran
  • Data publikacji: 29.06.2022, 22:46

Krzysztof Potaczała po raz kolejny zabiera nas w swoje ukochane Bieszczady. Jako że podzielam uczucie, jakim darzy ten urokliwy, choć niestety coraz mniej dziki i coraz bardziej odkryty, zakątek naszego pięknego kraju, z przyjemnością przeczytałem Tak blisko, tak daleko. Tym razem autor wielokrotnie przekracza granice z niegdyś ZSRR, obecnie Ukrainą, o co dziś może być bardzo trudno, to chętnie wkrótce pójdę szlakami jego niezwykle interesujących wędrówek. Tam, gdzie niegdyś tętniło życie, a teraz jeno szumi las.

 

To był zdaje się 1991 rok, kiedy mając niespełna 18 lat z grupą kolegów pierwszy raz wybrałem się w Bieszczady. Jednym z planów byłą wycieczka nieoznakowaną trasą do Przełęczy Użockiej, gdzie spotykały się granice trzech państw - Polski, Związku Radzieckiego i Czechosłowacji. Jak się okazało to nie była taka prosta sprawa, trzeba było uzyskać specjalne pozwolenie Wojsk Ochrony Pogranicza na przejście przez tereny przygraniczne. Jakoś to udało się załatwić, na drugi dzień bolała mnie głowa (no cóż...), ale pozwolenie było. Nie doszliśmy nawet do połowy trasy, kiedy zostaliśmy zawróceni przez WOP. W Moskwie dokonywał się właśnie pucz Janajewa i nikt nie wiedział co może się zdarzyć. Jednak i tak zakochałem się w tych dzikich, wolnych od tłumów turystów, ale i infrastruktury górach. Wracałem tam przez następne 30 lat wielokrotnie i choć wiele się zmieniło, przybyło przede wszystkim ludzi, w tym takich typowych niedzielnych spacerowiczów w sandałach i z oczami utkwionymi w komórkach, to wciąż jadę tam z nadzieją na dobry wypoczynek w otoczeniu nieskalanej jeszcze do końca przyrody.

 

Nigdy jednak nie zapuściłem się w te rejony, w które prowadzi nas w swej świetnej książce Potaczała. Z całą pewnością nadrobię to przy najbliższej okazji, choć nie wiem czy moje latorośle będą tym pomysłem zachwycone. Bo będzie to wyprawa w miejsca, gdzie dziś w zasadzie nie ma cywilizacji poza oznakowanymi szlakami, pojedynczymi odrestaurowanymi szałasami, pomnikami historii. Zapewne nie ma tam zasięgu sieci komórkowej, być może szybciej złapie się sygnał ukraiński albo słowacki, jak to często w Bieszczadach bywa. Ale tam pójdę, by na własne oczy zobaczyć to, co tak barwnie i plastycznie, z wyraźnie założonymi różowymi okularami, opisuje pisarz z Ustrzyk Górnych. Wezmę pewnie do plecaka Tak blisko, tak daleko, bo to specyficzny przewodnik po rejonach górnego biegu granicznego Sanu. Nie, nie ma w nim dokładnych opisów tras i szlaków, ale są opowieści o szczególnie ciekawych miejscach w okolicach Sianek, Beniowej, Sokolików, Łokcia i innych miejscowości nad granicą z Ukrainą, których nazwy na drukowanych mapach pisane są kursywą, a mapy google nie pokazują w tych miejscach ani ulic, ani zabudowań. Siądę nad Sanem, wsłucham się w szum drzew i śpiew ptaków i wrócę do lektury, a potem spróbuję skorzystać z przemyconych w treści wskazówek i poszukam ukrytych śladów dawnej świetności tych miejscowości.

 

Bo to jest w dużej mierze opowieść historyczna. Z jednej strony mamy obrazy bieszczadzkiego pogranicza z okresu dwudziestolecia międzywojennego, kiedy Sianki, Dżwiniacz, Tarnawa przyciągały rzesze turystów z Polski i nie tylko, kiedy rozwijała się tam dynamicznie infrastruktura turystyczna - hotele, pensjonaty, sklepy, karczmy, trasy piesze i narciarskie, dworce kolejowe i drogi. Wydawało się, że Bieszczady staną się równie popularne jak Tatry czy Karkonosze, a przyjezdni zapewnią godziwy byt miejscowym, którzy wcześniej skazani byli na dochody z rolnictwa i leśnictwa. Potaczała serwuje nam bardzo malownicze i działające na wyobraźnie opisy tamtych stron w tamtych czasach. Nietrudno sobie wyobrazić narciarzy w starodawnych strojach i na drewnianych nartach sunących po zboczach połonin. Albo poczuć zapach smakowitości pochłanianych przez uczestników pikników nad płynącym tu spokojnym nurtem Sanem. Z reporterską dokładnością wylicza sklepy, pensjonaty, restauracje, schroniska i inne atrakcje, które funkcjonowały w tamtych czasach. Opisuje ze szczegółami niektóre z nich, jakby sam je odwiedził, pił kawę, jadł miejscowe potrawy, smakował lody. Szkoda, że to wszystko zostało tak bezpowrotnie zniszczone. A może jednak nie szkoda, może dziś szlak na Przełęcz Użocką czy do źródeł Sanu byłby równie zadeptany jak Dolina Chochołowska i Śnieżka? A tak, jest nadzieja, że wędrując tymi łagodnymi, ale wymagającymi kondycji i sprawności ścieżkami, nie będziemy musieli czekać w kolejce?

 

Pisząc o tych rejonach nie da się też uciec od historii trudnych relacji między Polakami a Ukraińcami. Przez te rejony w ciągu 25 lat przetoczyło się kilka wojen i kilkanaście mniejszych konfliktów. Bieszczadzka ziemia po jednej i drugiej wciąż przesuwanej granicy nasiąkła krwią obu narodów. Doświadczyły one niewyobrażalnej przemocy nie tylko od hitlerowskich i stalinowskich najeźdźców, ale też i od siebie wzajemnie i to, jak można wyczuć w czasie lektury, najbardziej boli Potaczałę. Stara się być możliwie obiektywnym, przedstawiać fakty, jak przystało na rasowego reportera, komentować je bez opowiadania się zdecydowanie po jednej ze stron. Stara się, ale nie do końca mu się udaje. Jest Polakiem i polskość jest mu bliższa. Wspomina o winach naszych rodaków, ale często wprowadza je w cudzysłów. Jakby cytował, ale nie do końca wierzył. Kiedy opisuje rodzący się ukraiński nacjonalizm, a potem narastającą nienawiść do Polaków, powiada, że reakcje tamtej strony na niegodne działania mieszkańców pogranicza narodowości polskiej, były nadmiarowe, nieadekwatne. Że reakcja była zdecydowanie mocniejsza niż akcja. Jakiś cień niechęci do Ukrainy i Ukraińców między wierszami tych opowieści można odnaleźć. Ma prawo do tego autor, być może jego rodzina ucierpiała jakoś w czasach tych polsko-ukraińskich zatargów, ale trzeba mu przyznać, że jest to raczej dyskretny cień, niż główna wymowa książki.

 

Autor w swej książce wielokrotnie przekracza granicę i przenosi swoich czytelników na część ukraińską. Pozwólcie w tym miejscu na jeszcze jedną osobistą dygresję. Kiedy kilka razy miałem przyjemność być we Lwowie, po powrocie powtarzałem, że to jest miasto takie jak mój rodzinny Wrocław, tylko że przed mniej więcej 25 laty. Miałem takie wrażenie, że jak my przed laty byliśmy ze dwie, trzy dekady za Niemcami i całą Europą zachodnią, tak obecnie Ukraina znalazła się w tym miejscu. Jak się okazuje, co jasno przedstawia Potaczała, zachodnie rubieże Ukrainy pozostały w tyle za cywilizacją jeszcze mocniej. Autor opisuje życie mieszkańców prawego brzegu Sanu, jako wciąż bardzo blisko związane z przeszłością, tradycją, a z drugiej strony z naturą. Mam wrażenie, że chce nas przekonać, że ci ludzie żyją w kurnych chatach, zajmują się rolą sporadycznie tylko przy użyciu maszyn z niejako własnego wyboru. Jednak w to trudno uwierzyć, bo zdaje się, że faktyczną przyczyną jest głębokie ubóstwo i porzucenie przez ukraińskie państwo, co składa się na brak alternatywy. Pisze też Potaczała, że się to powoli zmienia, że za naszą wschodnią granicą zrozumiano, że trzeba zmierzać ku nowoczesności i zachodniej cywilizacji, jakkolwiek pełna byłaby ona wad. Na tej drodze zatrzymał ją Putin ze swą bezwzględną armią, która jako żywo przypomina hitlerowskie masy, które 80 lat temu spadły na Europę. Tam, wśród lasów, wzgórz i łąk wystrzałów nie słychać (jeszcze?), nie spadają bomy, nie giną niewinni ludzie. Ale konsekwencje tej bezsensownej wojny najbardziej odczują najsłabsi i najbiedniejsi, a przecież takim są mieszkańcy ukraińskich bieszczadzkich wiosek. Notabene wspomina autor o tym w posłowiu, pisanym pod koniec marca 2022.  I tak, jak Tak blisko, tak daleko zachęciło mnie do wyprawy do polskich Sianek i innych nadsańskich nieistniejących wiosek, tak do ich ukraińskich odpowiedników (a w zasadzie części, bo te wioski granica po prostu rozpołowiła) niespecjalnie mnie ciągnie.

 

Pootaczała oprowadza nas po okolicach górnego biegu Sanu, koncentrując się w dużej (jeśli nie głównej) mierze na istniejących i wyburzonych obiektach sakralnych - staje się momentami jego książka kalejdoskopem cerkwi, kościołów, bożnic, kaplic i... cmentarzy. Najczęściej tych zniszczonych, częściowo odrestaurowanych, albo po prostu pozostawionych swojemu losowi i wpływowi przyrody i niszczycielskich działań człowieka. Autor wręcz zachęca czytelnika, by tak jak on, rozchylał gałęzie i krzaki i odnajdywał zapuszczone i zniszczone groby. Żeby szukał kościelnych dzwonów, schowanych przez uciekających przed wojenną pożogą mieszkańców w płonnej nadziei, że los pozwoli im kiedyś wrócić i odbudować przeszłość. Jak ktoś takie wyzwania lubi - proszę bardzo, w autorze Tak blisko, tak daleko, odnajdzie bratnią duszę i zagorzałego kibica.

 

Szczerze polecam książkę wielbicielom Bieszczadów. Zwłaszcza tym, którzy jadą tam by szukać ciszy i wytchnienia, a nie tłumów znad Soliny i Połoniny Wetlińskiej. Mnie Potaczała zainspirował, by przy najbliższej okazji dokończyć to, co zacząłem przed ponad 30 latu z licealnymi kolegami i koleżankami, a czego nie dane było sfinalizować. Źródła Sanu i Użocka Przełęcz na mnie czekają. I pójdę tam z Tak blisko, tak daleko w plecaku.

 

Krzysztof Potaczała – dziennikarz, reporter. Publikuje w prasie regionalnej i ogólnopolskiej. Do tej pory wydał: KSU – rejestracja buntu, Bieszczady w PRL-u (trzy tomy), To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów, Zostały tylko kamienie. Akcja Wisła, wygnanie i powroty oraz Świerczewski. Śmierć i kult bożyszcza komunizmu. Mieszka w Ustrzykach Dolnych.

 

Tytuł: Tak blisko, tak daleko

Autor: Krzystzof Potaczała

Premiera: 23 czerwca

Stron: 411

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

 

Ocena: 7/10

 

Bartosz Szafran

Od wielu wielu lat związany ze sportem czynnie jako biegający, zawodowo jako sędzia i medyk oraz hobbystycznie jako piszący wcześniej na ig24, teraz tu. Ponadto wielbiciel dobrych książek, który spróbuje sił w pisaniu o czytaniu.