Byłoby dobrze... gdyby wymieniono scenariusz. „I Wanna Dance With Somebody" [RECENZJA]
- Dodał: Zuzanna Ptaszyńska
- Data publikacji: 14.01.2023, 22:20
Na fali sukcesów kolejnych filmowych biografii muzyków, postanowiono wziąć się za historię kolejnej legendy. Czy posiadanie jednego z najlepszych głosów ostatnich 50 lat wystarczy na materiał do scenariusza? Nie. Czy Whitney Houston miała barwne życie, które warto przenieść na ekran? Zapewne, ale tego z filmu I Wanna Dance With Somebody się nie dowiemy.
Filmowi udało się coś pozornie niemożliwego - jednocześnie jest za długi, ciągnie się, jak i leci na złamanie karku. Po kilkudziesięciu minutach seansu, gdy spojrzałam na zegarek i okazało się, że przede mną jeszcze ponad 1,5 godziny filmu, już zdążyłam poczuć się przytłoczona. Brak rytmu, brak punktu kulminacyjnego i pobieżne odhaczanie co bardziej znaczących wydarzeń z życia Whitney niestety wysuwają się na pierwszy plan. To jednak pochodna bardzo złego scenariusza, który wyłożył ten film na łopatki. A szkoda. Wybrano naprawdę fantastycznych aktorów, zadbano o świetną scenografię, zdjęcia czy udźwiękowienie nie budzą zastrzeżeń. Niestety zmarnowano ten potencjał uproszczeniami, pobieżnością, brakiem zatrzymania się tam, gdzie warto, i odpuszczenia tam, gdzie wchodzimy w najpłytsze klisze.
Tak istotne zdarzenia jak wydanie hitowego i przecież tytułowego I Wanna Dance With Somebody, występ w Bodyguardzie czy wykonanie hymnu podczas finału Super Bowl zostały dosłownie odhaczone z listy, a co, jak nie one, mogły być gliną do ulepienia wiarygodnego popiersia Whitney Houston. Zanim jednak przyszło nam do przyglądania się sukcesom wokalistki, śledzimy m.in. początki jej relacji z Robyn, a sama scena poznania się była tak naiwna i nieatrakcyjna, że zaczęłam się bać, co czeka za kolejnym zakrętem. Relacja z matką - wiecznie niezadowoloną i pełną krytyki, choć z dobrymi intencjami - jest niekonsekwentna, ale nie tak jak stosunki z ojcem, który przez połowę filmu jest w pełni wspierającym, oddanym córce fanem, aby dosłownie ze sceny na scenę stać się, a jakże, wykorzystującym ją i jej pieniądze bezwzględnym człowiekiem.
Okropnie została też zarysowana relacja z Bobbym Brownem. Nie wiemy o nim nic, kiedy dochodzi do zaręczyn. Jego toksyczność i agresja wychodzą w najmniej pasujących momentach, np. kiedy będąca dyrektorką artystyczną Robyn przychodzi do garderoby Whitney, aby poinformować ją o zaproszeniu od Oprah, a wtedy Bobby wpada w furię i mówi, że to on jest mężem Whitney, więc to on będzie załatwiał takie sprawy. Tragiczna historia z ogromnym potencjałem została przedstawiona po łebkach i z głęboką dziurą, bowiem po poważnej awanturze, kiedy przez jakiś czas nie widzimy w życiu Whitney Bobby'ego i dochodzimy do wniosku, że para się rozstała, mężczyzna nagle pojawia się na jednym z jej występów z drugim już ich dzieckiem u boku.
Naomi Ackie jest świetna w roli legendarnej wokalistki. Jest dobrym wyborem wizualnym oraz ucieleśnieniem młodzieńczej energii. To nie jej wina, że jej postać jest niekonsekwentna. Z oczarowanej tym, co dzieje się wokół młodej kobiety ze sceny na scenę staje się zmęczoną życiem, zgorzkniałą, niemalże już przebrzmiałą gwiazdą, która szasta pieniędzmi na lewo i prawo, choć oczywiście nie tak, jak inni - naturalnie, jest całe stado osób, które dysponują jej majątkiem bez jej wiedzy. Również automatycznie następują przeskoki w kondycji fizycznej Whitney - w jednej scenie jest u szczytu wokalnych możliwości, aby w kolejnej przytoczyć, że fani wychodzą z jej koncertów i żądają zwrotu pieniędzy za bilety, zawiedzeni stanem głosu wokalistki. Potem jak gdyby nigdy nic Whitney wraca w 2009 roku z nieskazitelnym, potężnym głosem. Zero wyjaśnień.
Przykre jest to doświadczenie, ponieważ naprawdę zmarnowano spory potencjał. Wydaje się, że twórcy mieli wszystkie zasoby, których potrzebowali, na czele ze świetną Ackie i fantastycznym Stanleyem Tuccim, choć żaden z aktorów nie jest tu słabym ogniwem. Są piękne stroje, satysfakcjonujące sceny koncertowe. Niebywałe, że to aż tak przesłoniło obraz reżyserowi i producentom, że nikt nie zauważył, na jakim materiale przyszło im pracować.