"We are the champions...", czyli recenzja "Bohemian Rhapsody"

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 03.11.2018, 20:37

Kiedyś utworów Queen słuchał każdy. Nawet dziś niezwykła ekipa Freddiego Merkurego jest znana i uwielbiana na całym świecie. W takim właśnie tonie zrealizowano najnowszy film Bryana Singera – jako swoisty laur oraz dowód fascynacji i uwielbienia. Lecz w żadnym razie nie czyni to szkody produkcji. Wręcz przeciwnie. Zapraszam na recenzję Bohemian Rhapsody.

 

Akcja filmu rozpoczyna się pod koniec lat 60-tych. Poznajemy początki wspaniałej kariery Freddiego, która, jak wiadomo, rozpoczyna się od sporadycznych koncertów amatorskiej kapeli Sour Milk Sea. Tu pierwszy plus dla twórców: fabuła zgrabnie przebiega między kolejnymi wydarzeniami, nie popadając w klasyczne schematy filmów biograficznych, którym de facto Bohemian Rhapsody jest (kwestię tego, w jakim stopniu, omówimy później).

 

                                                                                       Źródło: imdb.com

 

Fabuła w głównej mierze skupia się na późniejszych latach życia Freddiego. Śledzimy błyskawicznie rozwijającą się karierę Queen. Ciekawym doświadczeniem jest obserwowanie, jak wielu wydawców i właścicieli wytwórni spisuje zespół Freddiego na straty, nie wróżąc kapeli wielkich sukcesów. Padają tu choćby słowa "żadne radio nigdy nie puści Bohemian Rhapsody". Jednocześnie obserwujemy pierwsze życiowe problemy głównego bohatera, który zdaje się być rozdzierany od wewnątrz sprzecznymi uczuciami związanymi z orientacją seksualną. Choć może nie brzmi to oryginalnie, uwierzcie, że produkcja niesamowicie wciąga i aż szkoda odrywać od niej wzrok. A dlaczego? Jest ku temu kilka powodów.

 

                                                                                             Źródło: imdb.com

 

Przede wszystkim niesamowita gra aktorska Maleka. Jeżeli Rami wydawał Wam się nieco sztuczny w filmach, jak Mistrz czy Need for Speed, tutaj 37–letni aktor zdaje się wręcz emanować wyczuwalną na ekranie niezwykłą pasją, jakby sam Freddie Mercury postanowił wystąpić w produkcji ze swoją charyzmą i charakterystycznym sposobem poruszania się. Z pewnością jest to jedna z najlepszych kreacji aktorskich tego roku i nie zdziwiłbym się, gdyby przyszłoroczna złota statuetka za najlepszą rolę pierwszoplanową powędrowała właśnie do Maleka.

 

Na ekranie pojawią się też między innymi Lucy Boynton (Młodzi przebojowi, Zło we mnie), Gwilym Lee (Katyń – Ostatni świadek), Aidan Gillen (Gra o tron, Prawo ulicy) czy Allan Leech (Downton Abbey, Gra tajemnic) i, o dziwo, ich kreacje również stoją na bardzo wysokim poziomie, tak więc za całokształt gry aktorskiej ogromny plus dla produkcji.

 

                                                                                          Źródło: imdb.com

 

Wspaniałego obrazu całości dopełniają piękne zdjęcia i dynamiczna praca kamery, współgrająca z klasycznymi utworami Queen. Tempo filmu nie spada nawet na moment, co wcale nie oznacza, że jest to nieczytelna mieszanka huku i barw – wręcz przeciwnie – całość jest idealnie wyważona i nawet po dwóch godzinach seansu odbiorca nie czuje zmęczenia, a raczej radosną ekscytację. Produkcji nie brakuje humoru i pewnej dozy szaleństwa, która kojarzy się z występami Queen i pokazami jednego z największych scenowych showmanów, jakim był Mercury.


Produkcja przypomina nieco szalony, niekończący się koncert i w takiej właśnie formie przedstawiona jest historia, choć rzecz jasna muzyka nie huczy cały czas, bo filmu z pewnością nie można nazwać musicalem. Poznajemy kolejne wydarzenia, ważne i ważniejsze, podczas gdy w tle rozbrzmiewają wspaniałe tony Bohemian Rhapsody, Love of My Life, Somebody to Love czy Another One Bites The Dust. Całość powoli dąży do wspaniałej, kilkunastominutowej sceny kultowego koncertu na Wembley w 1985 roku, zrealizowanej tak niesamowicie, że trudno powstrzymać łzę kręcącą się w oku. To zwieńczenie najlepsze z możliwych, swego rodzaju podsumowanie twórczości Queen i ostateczny popis kunsztu Maleka, który pod koniec wręcz popłynął na fali aktorskiego uniesienia. Ujęcia wywarły na mnie ogromne wrażenie.

 

                                                                                            Źródło: imdb.com

 

Filmowi Bryana Singera zarzuca się, że jest przerysowaną, zbyt pochlebczą i fałszywą wersją historii Freddiego Mercurego i Queen. Moim zdaniem z pewnością tak nie jest, a to dlatego, że reżyser (choć robi to w subtelny i łagodny sposób) w pewnym momencie ukazuje, że jeden z najsłynniejszych wokalistów w historii muzyki ulega wewnętrznym przemianom – staje się zapatrzony w siebie i wręcz zapomina o innych członkach zespołu, bez którego prawdopodobnie zdołałby rozwinąć swojej kariery, a przy tym zaczyna popadać w nałogi i coraz bardziej poddaje się ludzkim słabościom i uzależnieniom.

 

Queen przechodzi gorsze i lepsze momenty, czasem niemal się rozpada, lecz koniec końców gra dalej. I nie ma w tym krztyny naiwności, kłamstwa i wygładzania faktów. To wzruszająca, życiowa historia, wcale nie oczywista i przewidywalna. Być może jedyne, czego zabrakło, to scen ukazujących te słynne, trwające wiele dni imprezy u Freddiego, podczas których w końskich ilościach wciągano kokainę, posiłki spożywano na talerzach z ciał modelek i modeli, a na parkiecie spotkać można było legendy świata muzyki, jak Elton John, Mick Jagger czy David Bowie.

 

                                                                                             Źródło: imdb.com

 

Jeśli kochacie Queen, powinniście zobaczyć Bohemian Rhapsody, a jeżeli nie… to po seansie zaczniecie. Bryan Singer stworzył film jedyny w swoim rodzaju, zrealizowany na tyle dobrze, że po zakończonym seansie trudno przestać o nim myśleć, bo ponadczasowa muzyka zespołu wciąż wybrzmiewa gdzieś w czaszce, a przed oczami bezustannie widnieje niezwykła scena kultowego koncertu na Wembley. Film Bryana Singera jest głębokim pokłonem w stronę geniuszu Mercurego i całokształtu twórczości Queen, a jednocześnie przepiękną opowieścią o sile miłości, przyjaźni i wartości marzeń.

 

Bohemian Rhapsody może być odbierane wszelako: jako wspaniały film motywujący do spełnienia swoich celów albo niezwykła i pouczająca lekcja o tym, że od naszych marzeń nie oddziela nas tak naprawdę nic, bo wszelkie bariery jesteśmy w stanie pokonywać sami. Wystarczy tylko uwierzyć w siebie i zrobić pierwszy krok, dać ten metaforyczny koncert wśród szydzących gwizdów.

 

                                                                                              Źródło: imdb.com

 

Bohemian Rhapsody kończy się wymownym utworem Don’t Stop Me Now, moim zdaniem idealnym, aby podkreślić charakter i przysposobienie Freddiego - człowieka, który nigdy się nie zatrzymywał i stale podnosił poprzeczkę w dążeniu do udoskonalenia siebie, a kiedy już raz ruszył, nikt nie był w stanie go zatrzymać. Tak powinniśmy go zapamiętać: jako nieugiętego artystę, który w życiu poddał się tylko jednemu - śmiertelnej chorobie. I nie będzie głupstwem, jeśli stwierdzę, że z takiego człowieka powinniśmy brać przykład. Nie mówię rzecz jasna o organizowaniu imprez z karłami noszącymi na głowach tace kokainy, ale o życiu w przekonaniu, że jesteśmy w stanie spełnić nasze marzenia, jeśli tylko odważymy się postąpić o krok do przodu.

 

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com