The Rolling Stones - „Hackney Diamonds” [RECENZJA]
- Dodał: Jakub Banaszewski
- Data publikacji: 20.10.2023, 14:11
Muzycy The Rolling Stones wracają z pierwszym od osiemnastu lat studyjnym albumem z premierowym materiałem. Hackney Diamonds to również pierwszy krążek zespołu nagrany po śmierci perkusisty Charliego Wattsa. Wśród wielu gości na płycie znaleźli się m.in.: Paul McCartney, Elton John czy Lady Gaga.
Rytmiczny beat perkusji. Zapowiadające mocne uderzenie odliczanie do startu, które zna każdy fan rocka. W końcu świdrujący gitarowy riff, który nie sposób pomylić z żadną inną muzyczną bandą. To nie tylko sprawdzony przez dekady przepis na rasowy rockowy przebój, ale i otwarcie kolejnego rozdziału w księdze, która wydawałoby się zapisana jest już po brzegi. I nagle widzimy to wszystko, bo znamy to od lat. Z jednej strony roześmiany gitarzysta Ronnie Wood, z drugiej szeroko uśmiechnięty Keith Richards. Po środku zaś tanecznym krokiem wkracza sam Mick Jagger. Schemat powtarzany od dziesięcioleci sprawdza się i na najnowszym singlu The Rolling Stones – Angry – który od samego początku, dzięki zaklętej w nim nieokrzesanej dzikości serca, nie pozwala uwierzyć, że obaj liderzy grupy, twórcze bliźnięta i sceniczni bracia: Mick i Keith, skończyli w tym roku 80 lat. Utwór otwierający ich najnowszy, pierwszy od osiemnastu lat album z premierowymi piosenkami (w 2016 panowie jeszcze z klasą ukłonili się swoim bluesowym bohaterom w świetnie przyjętym krążku Blue and Lonesome), pozornie ogłasza całemu muzycznemu światu, że nic się nie zmieniło. Dekady mijają, a kamienie wciąż się toczą. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jak na zespół z ponad 60-letnim stażem (!) w ostatnich latach działo się niemało, a legendarna grupa musiała zmierzyć się w końcu z tym, z czego przez lata zdawali się drwić ku uciesze fanów – z nieubłaganym upływem czasu.
Początki prac nad najnowszą płytą sięgają bowiem 2019 roku, kiedy to muzycy rozpoczęli nagrywanie singla Living in the Ghost Town, który parę miesięcy później wyprzedził krajobraz opustoszałego świata i – co ciekawe – na samym albumie się nie znalazł. Kolejny rok przyniósł za to wiadomość, która rozdarła serce całego muzycznego świata. Odejście perkusisty Charliego Wattsa, kręgosłupa i tętna zespołu, nie tylko nie postawiło pod znakiem zapytania dalszych losów Toczących się kamieni, ale wręcz przeciwnie – stało się zapalnikiem do pracy i kontynuowania tego, co muzycy razem stworzyli przez lata. Z namaszczonym przez Wattsa sesyjnym perkusistą Steve’em Jordanem, muzycy wrócili do studia w poszukiwaniu lekarstwa na twórczą nieśmiertelność, której sekret zdają się odkrywać na najnowszym krążku, bo Hackney Diamonds skrzy się od pomysłów niczym szklane, roztrzaskane na tysiące kawałków serce z okładki płyty.
Przed premierą krążka pojawiało się wiele głosów, mówiących, że to najlepsza płyta Stonesów od czasu kultowego Tattoo You z 1981 roku. I jest w tym dużo racji, bo najnowszy, dwudziesty czwarty (bądź dwudziesty szósty, jeśli zliczymy wydania amerykańskie) krążek śmiało zestawić można z erą największych albumów grupy z lat 70. Za brzmienie tego triumfalnego powrotu do formy (czy kiedyś ją stracili?) The Rolling Stones odpowiada Andrew Watt, młody muzyk, fan klasycznych brzmień oraz etatowy producent legend rocka, który w ostatnich latach pomógł przywrócić dawny blask takim tuzom jak Iggy Pop czy Ozzy Osbourne. Stąd też wyraźnie słyszalny powrót do korzeni zespołu (mamy tu zadziorny blues, gospel, ale i country czy funk rodem z przełomu lat 70. i 80.) i stylu, który dzięki takim płytom jak Let it Bleed czy Sticky Fingers pomógł zbudować mit The Rolling Stones. Nie brakuje też gości, którzy uświetnili swoją obecnością premierowe kompozycje, co czyni z Hackney Diamonds prawdziwą celebrację dorobku Stonesów. Już w drugim utworze na płycie – Get Close – słyszymy samego Eltona Johna, który powróci jeszcze w jednej kompozycji. Na kolejne muzyczne spotkanie fani rocka czekali ponad pół wieku i znamiennym jest, że Paul McCartney zagrał na basie w najbardziej hałaśliwym kawałku na płycie – wściekłym i energetycznym Bite My Head Off. Tak jak na każdej płycie Stonesów nie może zabraknąć delikatniejszych momentów (przyjemnie rozwijające się Depending on You, korzennie bluesowe Dreamy Skies), tak obowiązkowym przystankiem jest również utwór wyśpiewany przez Keitha Richardsa, tutaj urzekająca i pełna prawdy ballada Tell Me Straight.
I choć kolejne numery na płycie, w tym klasycznie stonesowy Driving Me Too Hard czy najbardziej taneczny Mess It Up (nagrany jeszcze z Charliem Wattsem), brzmią świetnie i zaskakująco świeżo, to najważniejszą kompozycją na płycie może okazać się niepozorne, bujające Live by the Sword. I to nie tylko dlatego, że w najlepszym stylu uchwycił bezczelny i młodzieńczy zadzior Stonesów, z którego w największych momentach chwały zespół uczynił swój znak firmowy, ale przede wszystkim ze względu na skład, który możemy usłyszeć w tym numerze. Po raz pierwszy od trzech dekad pojawia się tu bowiem oryginalny basista Stonesów – 86-letni dziś Bill Wyman – który po wydaniu płyty Steel Wheels postanowił opuścić największą zgraję łobuziaków w świecie rocka i przejść na emeryturę. Za perkusją zasiadł też po raz ostatni nieodżałowany Charlie Watts, a więc w tych energetycznych czterech minutach po raz ostatni mamy okazję doświadczyć najsłynniejszego ze składów The Rolling Stones. Dodajmy jeszcze do tego równania przygrywającego na pianinie Eltona Johna i mamy jeden z tych momentów, w których zapomnieć można, czy słuchamy premierowego albumu z 2023 roku czy zaginionego diamentu z lat 70.
Album zwieńczają podniosły hymn Sweet Sounds of Heaven z anielskim chórkiem Lady Gagi oraz Steve’em Wonderem na klawiszach – jeden z najlepszych i najbardziej emocjonalnych momentów w całej karierze Stonesów – oraz perfekcyjne domknięcie drogi, jaką zespół przeszedł przez ostatnie 60 lat. Wszystko kończy się tam, gdzie cała historia The Rolling Stones się rozpoczęła – wraz z nową wersją Rolling Stone Blues Muddy’ego Watersa z 1950 roku, któremu grupa zawdzięcza swą nazwę. Duszny klimat małego klubu, ascetyczne brzmienie i 80-letni muzycy, którzy przeżyli już wszystko, grają tu razem, jak za dawnych lat, kiedy zaczynali swoją przygodę z muzyką. Ich opowieść zatoczyła koło i być może brzmi to jak studyjne pożegnanie i zwieńczenie kariery, ale Jagger, Richards i Wood udowadniają na najnowszym albumie, że mają przed sobą jeszcze wiele nut do zagrania. Bo jak śpiewają w mocno retrospektywnym utworze Whole Wide World, który niczym mantra, być może w najlepszy sposób podsumowuje całą karierę Stonesów - When you think that party is over/ We've only just begun (Kiedy myślisz, że impreza się kończy/My dopiero zaczynamy). Jedno jest pewne, czas wciąż mają po swojej stronie.