W starym, dobrym stylu, czyli "Przemytnik"
- Dodał: Sebastian Sierociński
- Data publikacji: 17.03.2019, 14:28
Stary, ale jary – chciałoby się rzec, patrząc na wspaniałego Clinta Eastwooda, który, mimo prawie 90 lat na karku, wciąż potrafi zaskoczyć widza, a jego charakterystyczne spojrzenie nie różni się od spojrzenia kultowego Bezimiennego rewolwerowca sprzed ponad 50 lat. Zapraszam na recenzję dramatu Przemytnik.
Choć przed laty Eastwood zapowiadał, iż Gran Torino będzie ostatnim tytułem w jego reżyserskiej karierze, szczęśliwie doczekaliśmy się kolejnych projektów. Po Dopóki piłka w grze i Snajperze nadszedł czas na Przemytnika. Z ulgą donoszę, że Clint z twórczej i aktorskiej formy bynajmniej nie wypadł, a jego najnowszy tytuł jest równie udany i zajmujący, co jego poprzednicy.
The Mule to historia Earla Jonesa – 80-letniego weterana wojny koreańskiej, którego pasją i sposobem na życie jest hodowla kwiatów. Życie Earla komplikują poważne problemy finansowe, których zaskakujące rozwiązanie niebawem pojawia się na horyzoncie. Emeryt rozpoczyna bowiem niepewną współpracę z meksykańskim kartelem narkotykowym. Szybko okazuje się, że jego nietypowe podejście do życia okaże się pomocne w nowej pracy...
Trudno przyznać, jakoby Przemytnik zachwycał już samym scenariuszem. Filmy Eastwooda mają to do siebie, że nie brak im pewnej dozy dramatyzmu, a co za tym idzie – dość mało realistycznych scen rodem z opowiadanych przy ognisku historii o bohaterskich duszach. Kto oglądał chociażby Gran Torino, ten doskonale wie, co mam na myśli. Tak jest i w tym przypadku, choć zaznaczam - w historii poczciwego dziadka igrającego z meksykańskimi złoczyńcami nie ma grama fałszywych czy naiwnych elementów.
Znajdzie się tu tylko delikatnie przerysowana postać szarmanckiego emeryta, który, delikatnie mówiąc, nie czuje strachu przed kilkoma wytatuowanymi przemytnikami przystawiającymi pistolety do jego głowy. A obserwuje się to o tyle przyjemnie, iż Eastwoodowi wciąż nie brakuje dawnej charyzmy i takowy sceny nie kłują zbytnio w oczy, bo przecież wciąż patrzymy na dawnego inspektora Callahana, któremu byle bandzior niestraszny.
Zaskakuje natomiast doza humoru, której po filmie Clinta wcale się nie spodziewałem. Jest to przecież opowieść o przemycie narkotyków i świecie zbrodni, ale ujęta w bezcenne ramy miejscami czarnego humoru. Doświadczony życiem Earl nie waha się kpić z członków kartelu, a kolejne przejazdy samochodem wypakowanym kokainą emeryt umila sobie muzyką country i kanapkami z wołowiną. Takie podejście daje bardzo ciekawy i przyjemny efekt.
Przemytnika nie można jednak nazwać sztucznie prześmiewczą anegdotą. W końcu nie brakuje tu akcji, przemocy i ukazania samego problemu, jaki stanowią kartele, a niektóre ze scen potrafią trzymać w napięciu, bo życie bohatera wisi na włosku. Któż jednak jest w stanie zabronić twórcy przekazania swojej historii z lekkim przymrużeniem oka?
Istotnie, Eastwood eksperymentuje i bawi się formą, swobodnie mieszając sensację z elementami komediowymi. Jak zapewne się domyślacie – efekt jest znakomity. Jest to coś świeżego, acz przywodzącego na myśl klasyczne akcyjniaki i heist movies. Trzeba przyznać, że choć formuła emeryta na skraju prawa nie jest niczym odkrywczym, to jednak wciąż się sprawdza i dostarcza widzowi naprawdę dużo frajdy.
Nie zapominajmy jednak o obsadzie. Eastwood w roli głównej sprawdza się niezmiennie – poziom jego gry aktorskiej nie spadł ani o milimetr. Przeciwnie! W dzisiejszym świecie kina trudno o bardziej charyzmatycznego, wzbudzającego szacunek starszego jegomościa. Bradley Cooper jako pełen zapału agent DEA nie zachwyca. Mam wrażenie, iż jego udział w produkcji okrojono do niezbędnego minimum, a szkoda, bo subtelne rozwinięcie jego postaci z pewnością by nie zaszkodziło. Podobny los spotkał m.in. Michaela Penę, Andy’ego Garcię i wreszcie Laurence’a Fishburne’a.
Od strony wizualnej Przemytnik zasługuje na owacje. Powolne, długie ujęcia i wspaniałe panoramy Stanów Zjednoczonych prezentują się wyśmienicie, szczególnie, że Eastwood pokusił się o szeroką gamę klasycznych utworów – jakby stworzonych do tego, by słuchać ich w drodze. Jest więc na co popatrzeć, a miłośnicy klimatycznych kadrów z pewnością nie będą narzekać.
Co ciekawe, nie jest to też historia stricte skupiająca się na samym przemycie. Eastwood umiejętnie wplata wątki bardzo życiowe – opowiada o trudach samotności i dramacie odtrącenia (które, używając eufemizu, komentuje nie przebierając w słowach). Obraz nabiera więc na wartości, bo bynajmniej nie jest to kolejna produkcja akcji o filmowych badassach pokroju Dwayne’a Johnsona czy Jasona Stathama. Nie, Eastwood wciąż ma klasę i z klasą potrafi opowiadać o życiu.
Przemytnikowi naprawdę niewiele można zarzucić. To film wykonany pierwszorzędnie – z dbałością o szczegóły, ale i troską o audiowizualne potrzeby każdego widza. Trudno się dziwić – w końcu to dzieło autorstwa prawdziwego weterana kinematografii. Zaskakujące jest jednak, że Eastwood, mimo upływu kolejnych dekad, wciąż tworzy filmy, które nie tylko odpowiadają wszelkim obecnym normom kina, ale i trafiają do odbiorców w każdym wieku, bo jestem przekonany, iż Przemytnikiem mogą delektować się nie tylko widzowie starszego pokolenia.
Uznaję więc, że Eastwood zaliczył kolejny udany występ i kolejny powrót w wielkim stylu. Przemytnik wzrusza i rozbawia, wciąga i fascynuje, ale przede wszystkim udowadnia, że stare metody wcale nie muszą rdzewieć i ginąć w ciemnym kącie. Clint pokazał, iż efekty specjalne i wielomilionowy budżet nie są potrzebne do stworzenia czegoś pięknego i ważnego. I za to jestem mu wdzięczny. Do The Mule z pewnością jeszcze powrócę, a tymczasem pozostaje mi żywić nadzieję, że nie jest to ostatni projekt Clinta Eastwooda – jednej z najwspanialszych ikon i legend kina.
Ogólna ocena: 8/10
Sebastian Sierociński
Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com