Kings of Leon - "When You See Yourself" [RECENZJA]
- Dodał: Jakub Banaszewski
- Data publikacji: 04.03.2021, 20:14
Pięć lat - to najdłuższa przerwa w karierze, jaką zafundował fanom pochodzący z Nashville zespół Kings of Leon, w oczekiwaniu na nowe dźwięki i kolejny album. Warto było jednak czekać, bo następca wydanej w 2016 roku płyty Walls uchwycił formację w świetnej formie, a nowa energia, jaka wstąpiła w zespół, przyniosła najciekawsze kompozycje braci Followill od lat.
Album rozpoczyna się znakomicie. When You See Yourself, Are You Far Away rozpędza się powoli, w rytmie wyłaniających się z oddali kolejnych instrumentów i charakterystycznego głosu Caleba Followilla, znaku rozpoznawczego Kings of Leon, który, zgodnie z tytułem, zdaje się być gdzieś daleko, poza muzykującym zespołem. Pierwsze skrzypce grają tu bowiem instrumentaliści, którzy na tle podszytego dźwiękami klawiszy motywu niosą ten utwór i stopniowo wprowadzają w klimat nowej płyty. A dalej jest tylko lepiej, bo po rozproszonym wstępie Kingsi odpalają z pełną mocą gitarowy riff, który dynamicznie rozpoczyna na dobre początek płyty. Pierwszy singiel The Bandit wybrzmiewa w najlepsze i pozostaje tym najbardziej przebojowym i ekspresyjnym momentem krążka, który, gdyby nie obecna sytuacja, z pewnością stałby się koncertowym pewniakiem. Po nim kolejny singiel, łagodny, stopniowo narastający hymn 100,000 People, który zaraża chwytliwą końcówką. Stormy Weather pozostaje w klimacie przyjemnego, gitarowego grania, do jakiego przez lata przyzwyczaili nas Kings of Leon. I choć w dalszej części zespół nie stawia już na tak przebojowe i chwytliwe refreny, nie znaczy to, że płyta zwalnia tempo. Wręcz przeciwnie, środek albumu wypełniają jej najmocniejsze i najciekawsze kompozycje, w których klimat wprowadza poruszający A Wave, rozpoczynający się kojącymi dźwiękami pianina, by stopniowo doprowadzić do ekspresyjnego zakończenia, w którym zatracają się muzycy.
I właśnie tutaj, w momencie, kiedy zespół daje się ponieść muzycznym fantazjom, zaczyna dziać się magia. Golden Restless Age to Kingsi uchwyceni w najlepszej formie od lat. Niby wszystko bardzo dobrze znamy, ale czuć, że w zespół wstąpiła nowa twórcza siła, dzięki której błyszczą młodzieńczą energią i kompozytorskimi pomysłami, odświeżając sprawdzoną przez lata formułę. Podobnie jest w Time in Disguise, mocnym kandydacie na najlepszy moment płyty, w którym bracia Followill udowadniają, że mimo 20 lat na scenie wciąż potrafią stworzyć chwytający za serce od pierwszej sekundy utwór. Bez wątpienia te kompozycje na dobre zagoszczą w żelaznym repertuarze Kings of Leon i będą kiedyś stałymi punktami koncertów, obok ich najbardziej znanych klasyków.
Pod tytułem Supermarket kryje się kolejny utwór, który poznaliśmy wcześniej, i to już prawie rok temu, kiedy Kings of Leon, zdaje się ku pokrzepieniu serc fanów, wypuścili akustyczną perełkę Going Nowhere. W wersji albumowej kompozycja podrasowana jest bogatszym, studyjnym instrumentarium, przez co traci trochę uroku, jaki miała w sobie poruszająca i wyciszona zapowiedź sprzed kilku miesięcy. Wydźwięk utworu na płycie ma jednak w sobie więcej nadziei, niż ascetyczna wersja, która przepełniona była obawą o każdy kolejny dzień. W warstwie lirycznej, która zadziwiająco powstała jeszcze przed wybuchem pandemii, wciąż niewiele się zmieniło, ale Supermarket bez wątpienia pozostanie najbardziej charakterystyczną pamiątką zespołu z tego dziwnego czasu. Bujający, oparty na akustycznym brzmieniu klimat kontynuuje urokliwa ballada Claire & Eddie, która jak żaden inny utwór na płycie zdradza muzyczne korzenie braci Followill, przenosząc nas w klimat zahaczający o amerykańską tradycję folku i country, rodem z ich rodzinnego Nashville.
Nim album dotrze do końca, wybrzmiewa jeszcze energetyczny trzeci singiel Echoing, w którym prym wiodą przesterowane gitary i nadająca im bieg rytmiczna perkusja. I to najlepsze, co kawałek ma do zaoferowania, bo brak pomysłu na nośny niczym instrumentalne tło refren i urwana nagle końcówka sprawiają wrażenie niedokończonego pomysłu. Wynagradza to jednak ostatni na płycie, delikatny i powoli płynący Fairytale, w którym dochodzący gdzieś z oddali głos Caleba Followilla czaruje i zamyka album magiczną, akustyczną klamrą.
W tytule najnowszego krążka bracia Followill zdają się pytać samych siebie o miejsce, do którego dotarli wraz z kolejnym, ósmym już albumem; jednak czy spoglądając wstecz, znajdują na nie odpowiedź? Rozwiązaniem okazuje się artystyczna szczerość i wierność muzyce, której zaufali ponad dwie dekady temu, i która prowadzi ich niezmiennie, często wyboistymi drogami, ale zawsze do celu. Kings of Leon nie mają już nic do udowodnienia, ale raz jeszcze zabierają nas w swój urokliwy świat dziarskiej i ujmującej muzyki. Płyta wygrywa najbardziej tam, gdzie bracia zwracają się ku bardziej stonowanym i wyciszonym brzmieniom, co przynosi jedne z najlepszych momentów zespołu w całej karierze. Kingsi nie stawiają na chwytliwe refreny, których również tu nie brakuje, ale przede wszystkim na atmosferę zespołowego grania. Kings of Leon są bowiem zespołem, który świadomy jest swoich korzeni, a także statusu, jaki wypracowali sobie na przestrzeni dwóch dekad na scenie. Z podniesioną głową i materiałem, który dorównuje najlepszym dziełom rodzinnej formacji, When You See Yourself jest mocnym dowodem na potwierdzenie ich miejsca wśród najlepszych rockowych grup ostatnich lat.