Dziesięć kolejek Premier League do końca, a emocje coraz mniejsze [FELIETON]
- Dodał: Kacper Lewandowski
- Data publikacji: 09.03.2021, 15:00
Kurz po niedzielnych derbach Manchesteru opadł, a sytuacja w tabeli na dziesięć kolejek przed końcem wydaje się na tyle stabilna, że jest to odpowiednia pora na pierwszą analizę sezonu 2020/2021 w Premier League. Zapraszam na dość subiektywne podsumowanie dotychczasowych rozgrywek w Anglii.
Na początek cofnijmy się do września 2020 roku, gdy po półtora miesiąca wróciła piłka angielska. Sezon 2019/2020 bezapelacyjnie zdominowany został przez Liverpool. Drużyna Jurgena Kloppa nie pozostawiała nikomu złudzeń, kto zostanie mistrzem, taśmowo wygrywając spotkanie za spotkaniem. Po ostatniej kolejce LFC miało 99 punktów i osiemnaście oczek przewagi nad drugim Manchesterem City. Po zapewnieniu sobie tytułu machina z Merseyside dostała co prawda lekkiej zadyszki, którą tłumaczono rozprężeniem związanym z osiągnięciem oczekiwanego 30 lat mistrzostwa, ale nadal cel został osiągnięty już w 31. kolejce. Późniejsze wyniki zmniejszyły przewagę nad drugim miejscem, natomiast zaliczka z całego sezonu zapewniła istną deklasację rywali. Końcówka ligi nie zmieniła przewidywań na następną edycję rozgrywek.
Przed samym startem sezonu eksperci na Wyspach, ale też w Polsce upatrywali trzech kandydatów do ostatecznego triumfu. Z oczywistych względów wskazywano na Liverpool FC i Manchester City, a także na Chelsea FC, która w letnim okienku po zdjęciu zakazu transferowego dokonała spektakularnych wzmocnień. The Blues sprowadzili do siebie Timo Wernera z RB Lipsk, Kaia Haverza z Byeru Leverkusen, Hakima Ziyecha z Ajaxu Amsterdam i Thiago Silvę z PSG.
Mimo wszystko komentujący byli przekonani, że ponieważ obecny sezon miał być sezonem postpandemicznym, bez możliwości dokonywania pięciu zmian, walka o tytuł będzie bardzo wyrównana. Nie wykluczano również niespodziewanego mistrza, nawiązując do ekipy Leicester z sezonu 2015/2016. Po dwóch meczach prowadzenie objęły rzeczone Lisy. Po czwartej kolejce szczyt tabeli osiągnął Everton pod wodzą Carlo Ancelottiego, który to ustąpił miejsca lokalnemu rywalowi trzy spotkania później. Mistrz Anglii również długo nie zagrzał fotela lidera, bo na szczyt wrócili podopieczni Brendana Rogersa. Pierwsza względna stabilizacja nastąpiła w kolejkach 9-12. Wtedy to prowadzony przez Jose Mourinho Tottenham, dzięki fenomenalnej współpracy Sona z Harrym Kanem, wspiął się na najwyższą pozycję w lidze. Niestety dla Spurs mecz z Liverpoolem strącił ich z piedestału i to od razu na trzecie miejsce. Mistrzowie Anglii również trochę zasiedzieli się na szczycie tabeli, gdzie przebywali aż do 17. kolejki. Wtedy to niespodziewanie pokonała ich drużyna Southampton. Również w tym przypadku spadek ze szczytu nie miał miękkiego lądowania - wyprzedziły ich pędzące lewym pasem oba Manchestery. Na fotelu lidera znalazły się Czerwone Diabły, by po dwóch seriach spotkań ustąpić miejsca rywalom zza miedzy. To był właśnie moment, kiedy emocje na szczycie tabeli opadły. Od dziesięciu kolejek The Citizens mniej lub bardziej odjeżdżają reszcie stawki. Zespół Pepa Guardioli - jako jedyny - nie pękł w decydującym momencie. Można wręcz odnieść wrażenie, że chwila objęcia prowadzenia przez The Citizens była momentem, w którym wszystko wróciło na swoje miejsce.
Jak Manchester City radził sobie od początku sezonu? Drużyna z Etihad Stadium rozgrywanie spotkań rozpoczęła od drugiej kolejki, w której odniosła zwycięstwo nad Wolverhampton. Już w następnej serii spotkań zaliczyła jednak potężną wpadkę z Leicester City, które wygrało w Manchesterze aż 5:2. Również w trzeciej kolejce The Citizens zawiedli fanów, tylko remisując z Leeds United Mateusza Klicha. Po zwycięstwie nad Arsenalem nastąpiła kolejna kompromitacja z West Hamem United, gdy ze Stadionu Olimpijskiego wrócili z jednym punktem. Tydzień później udało się co prawda wygrać z Sheffield, ale w następnej kolejce, gdy Mistrz Anglii przyjechał do Manchesteru, nastąpił kolejny podział punktów. Następna potyczka z Tottenhamem również nie skończyła się pomyślnie, a Pep Guardiola z Londynu wracał na tarczy. Dopiero dziesiąta kolejka przyniosła wynik, do którego City przyzwyczaiło nas w poprzednich latach – 5:0 z Burnley. Po dwóch wygranych meczach przyszły pierwsze derby Manchesteru. Ta konfrontacja była jednym z najnudniejszych spotkań całego sezonu. Mecz można było podsumować znanym powiedzeniem: 0:0 po bezbarwnej. Również trzy dni później, w potyczce z West Bromwich, Albion City musiało podzielić się punktami. Dopiero od 15. kolejki drużyna Pepa Guardioli złapała wiatr w żagle i zaczęła piąć się w tabeli. Od tamtej pory Manchester City wygrał dwanaście spotkań z rzędu i mimo że początek sezonu na to nie wskazywał, na dziesięć kolejek przed końcem sezonu mają 11 punktów przewagi nad drugim Manchesterem United. Oznacza to mniej więcej tyle, że do rozstrzygnięcia pozostaje już tylko, kto zajmie miejsca premiujące grą w Lidze Mistrzów. Kwestia mistrzostwa zdaje się została już rozstrzygnięta. W perspektywie przyszłości nic nie zmienia raczej niedzielna wiktoria Czarwonych Diabłów na Etihad Stadium. Jedyną jej konsekwencją jest to, że wysokość przewagi Manchesteru City nie wynosi 17 punktów.
Co z Chelsea? Pomimo potężnych wzmocnień na początku sezonu The Blues nie mają cały czas stuprocentowej pewności, czy uda się awansować do Champions League. Po meczu z Evertonem zajmują czwarte miejsce w tabeli. Gdyby jednak w poniedziałkowym starcu z The Toffies zespołowi ze Stamford Bridge powinęła się noga, oba zespoły wymieniłyby się pozycjami. Czemu londyńczycy tracą 15 punktów do Obywateli? Tak jak ekipa Pepa Guardioli, podopieczni Franka Lamparda rozpoczęli sezon mocno w kratkę. W meczach z silniejszymi rywalami Chelsea zawodziła, punktując (w dodatku nie idealnie) w spotkaniach z drużynami środka i dna tabeli. Czarę goryczy przelał mecz rewanżowy z Leicester. Roman Abramowicz stracił cierpliwość do legendy klubu i wymienił go na zwolnionego z PSG Thomasa Tuchela. Wydaje się, że był to strzał w dziesiątkę. Od tamtej pory Chelsea jest niepokonana we wszystkich rozgrywkach. Zdarzyły się po drodze trzy remisy, ale nie zabrakło też wielkich osiągnięć. Ekipa pod wodzą Tuchela doprowadziła do pierwszej domowej porażki Atletico pod wodzą Diego Simeone w Lidze Mistrzów. Co więcej, w czwartkowym spotkaniu po raz pierwszy od listopada 2014 r. The Blues pokonali The Reds na Anfield w rozgrywkach Premier League. Wydaje się jednak, że przebudzenie nastąpiło zbyt późno. Najpewniej piłkarze ze Stamford Bridge zakwalifikują się do Ligi Mistrzów, natomiast kwestia mistrzostwa to nadal pieśń przyszłości.
Temat Liverpoolu w bieżących rozgrywkach to z kolei temat rzeka. W pierwszym meczu padł efektowny wynik 4:3 z Leeds United. Później kolejne dwa zwycięstwa nad zespołami z Londynu. W czwartej potyczce sezonu za to stała się rzecz niewytłumaczalna. Aston Villa przejechała walcem po drużynie Jurgena Kloppa. Na Villa Park padł wstrząsający wynik 7:2. Mecz na rehabilitację? Derby. Spotkanie na Goodison Park przyspieszyło rozkład toczący Liverpool. Oto Jordan Pickford brutalnie sfaulował Virgila Van Dijka. Holender musiał zejść z boiska, a agresor nie obejrzał za to nawet żółtej kartki. Diagnoza po meczu? Zerwane więzadła w kolanie, czyli reszta sezonu z głowy. Pod koniec meczu Richarlison dotkliwie sfaulował nowy nabytek Liverpoolu - Thiago Alcantarę, który w konsekwencji również został wyłączony z gry na długie tygodnie. Do grudnia podopieczni Jurgena Kloppa punktowali całkiem przyzwoicie. Udało im się nawet zrehabilitować w bilansie bramkowym wyjazdowym zwycięstwem nad Crystal Palace 7:0. Po drodze, podczas listopadowej przerwy reprezentacyjnej, kontuzji kolana doświadczył Joe Gomez, który również najprawdopodobniej nie wróci do końca sezonu. Przy wiecznie kontuzjowanym Joelu Matipie szkoleniowiec z Anfield zmuszony został do eksperymentów z młodzieżowcami Natem Phillipsem i Reesem Williamsem do spółki z Fabinho w formacji defensywnej.
W ostatnim czasie Liverpool zaczął grać po prostu słabo. Od 30 grudnia The Reds wygrali tylko wyjazdowe spotkania z Tottenhamem, West Hamem i Sheffield United. W tym samym czasie przegrali z Burnley, Brighton, Manchesterem City, Leicester, Evertonem, Chelsea i Fulham. Po fenomenalnej serii 68 meczów bez porażki na Anfield trwa niechlubna seria już sześciu domowych porażek z rzędu. Można by było ją nawet poszerzyć do ośmiu meczów bez zwycięstwa na własnym stadionie, ponieważ ostatnie dwa spotkania z Manchesterem United i West Bromwich Albion były remisami. Jurgen Klopp wydaje się być personifikacją jamnika ze znanego dowcipu. Tego, w którym tenże mówi właścicielowi, żeby wystawił go w wyścigu i postawił na niego całe swoje oszczędności, a po porażce na pytanie: Co jest? odpowiada: Stary nie wiem… Po prostu nie wiem. Z jednej strony problem jest zlokalizowany w formacji defensywnej, z drugiej ofensywa zupełnie przestała się sprawdzać. W dwunastu meczach w 2021 r. Liverpool zdobył tylko 10 goli, z czego po trzy w meczach ze Spurs i Młotami. Wydaje się, że jedyna droga do przyszłorocznej Ligi Mistrzów prowadzić będzie przez wygranie finału obecnej edycji. Pomimo zwycięstwa na wyjeździe z RB Lipskiem, The Reds nie są i raczej nie będą faworytami w tych rozgrywkach.
Wartą odnotowania jest również postawa Manchesteru United. Nikt przed sezonem nie typował podopiecznych Ole Gunnara Solskjaera do zdobycia tytułu i raczej rzeczywiście im to nie grozi. Obejmują oni natomiast drugą pozycję w lidze, dzięki imponującej organizacji gry. Czerwone Diabły na pewno nie prezentują jeszcze formy z czasów sir Alexa Fergusona, ale drużyna pod wodzą Bruno Fernandesa na pewno może napawać swoich kibiców nadzieją na przyszłość. Dobrym prognostykiem jest chociażby niedzielne spotkanie derbowe, które było tym z kategorii meczów za sześć punktów. United je wygrało, w dodatku bez straty gola.
Jeśli już chwalimy zespoły będące swoistymi czarnymi końmi bieżących rozgrywek, nie sposób nie wspomnieć o zespole Łukasza Fabiańskiego - Westhamie United. Młoty nigdy nie należały do zespołów, od których się wymaga osiągania najwyższych celów. Szesnasta lokata po poprzednim sezonie, dziesiąta dwa lata temu - przez ostatnich sześć sezonów tylko raz zbliżyły się do europejskich pucharów. W sezonie, w którym triumfowało Leicester, drużyna (jeszcze wtedy) z Boleyn Ground wyprzedziła Liverpool i zajęła siódme miejsce w lidze. Ciężko prognozować, czy dobra passa zespołu ze Stadionu Olimpijskiego się utrzyma, ale na dzień publikacji niniejszego felietonu zajmuje piątą, premiującą grą w Lidze Europy, lokatę, ze stratą tylko dwóch punktów do czwartej Chelsea. Cóż by to była za historia, gdyby Łukasz Fabiański pod koniec swojej profesjonalnej kariery mógł w przyszłym sezonie wystąpić w rozgrywkach Champions League.
W jednym komentatorzy się nie mylili. Każda z liczących się ekip na Wyspach doświadczyła w tym sezonie mniejszego lub większego kryzysu. Od tragicznego w tym sezonie Arsenalu, przez niezłe w ostatnich latach Wolverhampton, zmiażdżony kontuzjami Liverpool, Chelsea w której zawodzili liderzy, a nawet Manchester City. Tylko ten ostatni był w stanie z kryzysu spektakularnie wyjść. Obecna przewaga The Citizens wynika tylko po części z ich dobrej formy. W największej mierze jest konsekwencją słabości rywali, którzy nie są w stanie wyrwać się z marazmu. Imponuje dwanaście zwycięstw z rzędu, jednak w normalnych okolicznościach po takim starcie, to osiągnięcie gwarantowałoby walkę o Ligę Mistrzów, ewentualnie włączenie się do walki o mistrzostwo. Na pewno nie gwarantowałoby odskoczenia aż na jedenaście punktów reszcie stawki.
Premier League jest obecnie najsilniejszą ligą świata. Kiedyś taką była Serie A, później La Liga. Obecnie obie te ligi zmuszone są do oglądania pleców Anglików. Gdy się popatrzy w tabele top 5 lig europejskich, okazuje się, że w żadnej innej lider nie ma takiej przewagi nad wiceliderem. La Liga – 5 punktów między Atletico a Barceloną. Bundesliga – 2 punkty przewagi Bayernu nad RB Lipsk. W Serie A drużyny z Mediolanu różni sześć punktów. We Francji z kolei Lille przeważa dwoma punktami nad PSG. Różnice te są do odrobienia przez drugie zespoły. 11 punktów Manchesteru City to deklasacja reszty stawki. Przed sezonem tyle się mówiło, że taka dominacja już się w Anglii nie powtórzy, a jednak jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Dla atrakcyjności ligi musimy trzymać kciuki, żeby przyszłoroczna edycja była bardziej wyrównana.