Kino, jakiego potrzebujemy - "Ostatniej nocy w Soho" [RECENZJA]
- Dodał: Maciej Baraniak
- Data publikacji: 30.10.2021, 17:51
Anya Taylor-Joy i Thomasin McKenzie to piękne i zdolne kobiety, a Edgar Wright, jak każdy wie, należy do jednych z najlepszych reżyserów swojego pokolenia. Czas więc sprawdzić, jak wyszło połączenie tych światów, a w zasadzie pozachwycać się nad wizualnym dziełem sztuki, jakie wspólnie stworzyli.
Ostatniej nocy w Soho to kolejny film Edgara Wrighta, będący psychodelicznym dramatem. Obserwujemy w nim losy niejakiej Eloise (Thomasin McKenzie), młodej dziewczyny, której udało się dostać na wymarzone studia modowe w Londynie. Przeprowadzka ma dla niej szczególną wartość, gdyż w tym mieście kiedyś mieszkała jej babcia i mama. Ponadto bohaterka kocha klimat lat 60., w których co prawda nie przyszło jej żyć, ale będzie miała okazję śledzić historię niejakiej Sandie (Anya Taylor-Joy), żyjącej w tamtym okresie.
Zacznijmy więc od oceny sfery wizualnej tego dzieła. Żadnym odkryciem nie będzie, jeśli powiem, że Edgar Wright jest jednym z najlepszych i najbardziej oryginalnych reżyserów obecnych czasów. To człowiek, który ma fenomenalne wyczucie kamery i potrafi nią świetnie operować, co widział każdy, kto obejrzał jakikolwiek jego film. Przy tej produkcji ujawnia się jego inna umiejętność, jaką jest operowanie barwami. Każde ujęcie ma swój własny, wyrazisty styl i nie sposób odmówić mu oryginalności, ale przede wszystkim w oczy rzuca się korzystanie z neonów, budujących niepowtarzalne napięcie. Kto widział zwiastuny, ten może być spokojny, gdyż całość wygląda równie oszałamiająco.
Najważniejszym elementem okazuje się jednak klimat. Osadzenie produkcji w latach 60. było pomysłem równie ambitnym, co ryzykownym. Jak jednak wielu się może domyślić, obawy obawami, ale ostatecznie i tak wszystko wypadło dobrze. Reżyser umiejętnie pokazuje nam, jak wyglądał ten okres, skupiając swoją uwagę na najważniejszych problemach tego dziesięciolecia. Szczególny nacisk położono na sytuację kobiet, które były wówczas traktowane przedmiotowo, a wręcz stanowiły jedynie atrakcję dla mężczyzn. Dzięki temu całość staje się bardziej szczera i autentyczna.
Żeby jednak nie było, że reżyser tylko niszczy nam spojrzenie na ten okres, to magia tamtejszych lat została zachowana. Dzieje się to przede wszystkim dzięki muzyce, która idealnie buduje atmosferę tamtej dekady. Wszystko jest wesołe i żywe, ale oczywiście kiedy potrzeba, nie zabraknie także bardziej osobistych utworów. Wright po raz kolejny stworzył z muzyki bohatera filmu, bez którego wiele istotnych kwestii po prostu by nie wybrzmiało i należy mu się za to olbrzymia pochwała. Wielkie brawa należą się również Anyi Taylor-Joy, bo jej występy muzyczne to kolejny, olbrzymi atut tego filmu. To właśnie chociażby dla nich warto go obejrzeć.
Dopełnieniem wspomnianych czynników jest wspaniały występ dwóch zjawiskowych gwiazd, którymi są oczywiście Thomasin McKenzie i Anya Taylor-Joy. To młode utalentowane i zjawiskowe kobiety, które jeszcze niejedno w kinie pokażą. Gdy pojawiają się na ekranie natychmiast kradną show i nie sposób oderwać od nich wzroku. Zapadają w pamięć do tego stopnia, że choć chciałbym powiedzieć coś miłego o reszcie obsady, to niestety (lub stety) ich role nie zostawiają miejsca dla nikogo innego.
Przy okazji muszę wspomnieć, iż cała mieszanka gatunkowa, jaką tu otrzymujemy (a jest ona bardzo obfita), działa równie doskonale. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, abyście samodzielnie mogli odkrywać kolejne karty, ale elementy psychologicznego dramatu idealnie współgrały z bardziej horrorową stroną produkcji. Miło, że coraz więcej reżyserów nie boi się ryzykować i dostarcza nam tak świeże projekty, bo kino tego zwyczajnie potrzebuje.
Najbardziej problematycznym aspektem wydaje mi się jednak fabuła. Bo oto mamy naprawdę ładny, klimatyczny i dobrze zagrany thriller z przeciętną historią. Widać, że stał za nią bardzo ciekawy koncept, aczkolwiek trudno było skleić to w konkretną opowieść, mającą trochę więcej sensu. Moje zarzuty głównie dotyczą wątku Eloise, gdyż tutaj rzucało się to najbardziej w oczy, a wręcz raziło podczas seansu. Choć w mojej opinii Edgar Wright wiedział, że fabularnie film nie jest idealny, ale uznał, że podczas seansu porwie widza obrazem i ten wybaczy mu niedociągnięcia. I muszę przyznać, że to mu się udało!
Muszę jednak powiedzieć, że nawet tutaj widzę jasne punkty. Przede wszystkim cały wątek Sandie jest fantastycznie napisany i pięknie wpisuje się w realia tamtejszych lat. Rewelacyjnie obserwuje się tę bohaterkę na różnych etapach jej życia, gdzie widzimy jak jej marzenia brutalnie zderzają się z rzeczywistością i mimowolnie staje się więźniem swoich oczekiwań. Tutaj na szczęście ktoś miał pomysł nie tylko za sam początek, ale również na satysfakcjonujące zakończenie.
Ostatniej nocy w Soho to produkcja genialna. Słowami nie sposób opisać tego doznania, to po prostu trzeba samemu zobaczyć. Wizualnie, muzycznie i aktorsko to tytuł oszałamiający, a fabularnie mający po prostu jeden jasny punkt, który dostarcza odpowiednich doznań. Mógłbym wypisać tutaj całą listę przymiotników pokroju: niesamowity, nietuzinkowy, autorski, oryginalny, ale powiem tylko tyle - idźcie do kina i dajcie się pochłonąć temu, co przygotował dla Was Edgar Wright, bo na pewno nie pożałujecie.
Maciej Baraniak
Student UEP na kierunku prawno-ekonomicznym. Prywatnie miłośnik różnych gatunków kina oraz komiksów, a przy tym mający bardzo specyficzny gust muzyczny. E-mail: maciej-baraniak@wp.pl