Kristen biegnie po Oscara, scenarzyści niekoniecznie. „Spencer” [RECENZJA]

  • Dodał: Zuzanna Ptaszyńska
  • Data publikacji: 05.11.2021, 18:35

Zwiastuny Spencer obiecały intymny i unikalny wgląd w przeżycia jednej z najsłynniejszych kobiet XX wieku. Czy ten film to coś więcej niż drabina do Nagrody Akademii dla aktorki skazanej na wieczne pokutowanie jednej, młodzieńczej roli?

 

Na wstępie zaznaczę, że Diana jest jedną z tych postaci, za pomocą której na ekranie raczej nie da się mnie oszukać. Poświęciłam jej jedną z pracy dyplomowych, więc, jakkolwiek nieskromnie to zabrzmi, obejrzałam i przeczytałam o niej chyba wszystko, co mogłam. I jednym z moich pierwszych wrażeń po kilkunastu minutach seansu było poczucie, że postać księżnej Walii poddana będzie demitologizacji. W końcu nie będzie nam dostarczony portret Diany, która powinna iść żywcem do nieba, ale na tapetę zostaną wzięte relatywnie nieprzyjemne aspekty jej obycia. Paradoksalnie, im dalej w las, tym bardziej mit się umacniał. Przeklinająca, spóźnialska, pełna pretensji Diana nadal jest Świętą Dianą, której widz powinien kibicować. 

 

Z kolei rodzina królewska jest, jak zwykle, gdy mamy do czynienia z opozycją wobec Diany, przedstawiona negatywnie. Jej członkowie są zimni, cyniczni, puści. Królowa właściwie obserwuje jedynie wydarzenia z cynicznym uśmieszkiem, Karol jest bezdusznym ojcem, który nie jest w stanie się zdobyć na choćby pół uśmiechu. Wnętrza Sandringham House, choć bogate, są niezwykle zimne, co podkreśla ogarniająca film zimna paleta barw. Bezsensowność nudnego przepychu dla nudnych ludzi scenarzyści podkreślają, wymieniając kilkukrotnie listę ekskluzywnych dań, które mają być serwowane. Ustami Diany wyrażają też poczucie absurdu pewnych dworskich obyczajów i tradycji. To trochę zgrzyta, ponieważ, o ile Diana buntowała się do końca członkostwa w rodzinie królewskiej, to na tym etapie historii w mojej opinii nie powinna być już aż tak rozkapryszona zastaną rzeczywistością. Rozumiem jednak, że twórcy chcieli unaocznić problemy, a nie tylko pokazać ich skutki, więc niestety pewne powtórzenia, w tym kilkadziesiąt razy klepane wyrażenie niezadowolenia z przypisania danego stroju do konkretnej pory dnia, uznali za konieczne.

 

Niemniej, uważam, że ekspozycja, przynajmniej ta, która mogłaby odnosić się do tła wydarzeń, nie jest aż tak prymitywna. Osoba, która nie zna szczegółów kryzysu w małżeństwie księcia i księżnej Walii czy nawet jej sytuacji w dzieciństwie, a także nie umie samodzielnie ułożyć zdarzeń z życia Diany na osi czasu, może podczas seansu czuć się kimś podsłuchującym czyjąś rozmowę, w którą nie jest wtajemniczony. Osadzenie akcji tu i teraz jest według mnie rozwiązaniem bardzo dobrym, choć dzieło filmowe powinno być odrębną całością - jeśli na chwilę zapomnimy, że większość odbiorców kultury masowej lepiej lub gorzej jest zaznajomiona z historią Diany, i zechcemy analizować ten wybór fabularny jako trzon historii kobiety, którą mamy poznać na ekranie, wydaje się, że w ogóle nie znamy jej motywacji, a jej portret psychologiczny nie jest zadowalająco zarysowany.

 

A pomimo zadowalającego wyboru fabularnego scenariusz jest w mojej opinii nieudany, począwszy od kluczowych pomysłów, skończywszy na dialogach. Wersety wypowiadane przez Dianę są z jednej strony zbitkiem często wulgarnych, ledwo skleconych słów, żeby następnie przerodziły się w szekspirowskie monologi. Scenarzyści najwyraźniej bardzo chcieli mieć pewność, że wszystko do widza dotrze, więc bulimia Diany także została narysowana grubą kreską, a kreską-gigant zaś niestabilność emocjonalna, która w tym filmie przybiera postać obłędu. Diana ma wizje i zwidy, a jawa miesza jej się ze snem. Momentami film nabiera cech thrillera psychologicznego, żeby nie powiedzieć horroru. Nasunęły mi się skojarzenia z takimi produkcjami, jak Uciekaj! czy Niedosyt - w obu przypadkach zarówno na poziomie formalnym, jak i merytorycznym. 

 

Spencer pełen jest jednocześnie górnolotnych, jak i przytłaczająco oczywistych symboli. Jedynym bodaj udanym, a przy tym inteligentnie ujętym zestawieniem, jest według mnie kwestia waluty. Najgorszym zaś zabiegiem jest metafora Anny Boleyn. O ile sam pomysł wydaje się bardzo interesujący i trafny, o tyle jego wykonanie i wręcz eksploatacja to jeden z elementów tej produkcji, które najdobitniej świadczą o przekonaniu, że widzowi trzeba wszystko powiedzieć prosto z mostu, tym bardziej, że motyw ten ciągnie się przez większość filmu. Podobny problem pojawia się w przypadku łańcucha pereł oraz bażantów. Gdy myślimy, że już bardziej dosłownie się nie da, wyskakuje Diana i mówi, że czas wejść między bażanty i dać się ustrzelić. Ale to nie koniec. Ona naprawdę wchodzi między bażanty w czasie, gdy się do nich strzela...

 

A koniec, no cóż. Ponownie klisza, a co gorsza wmówienie widzowi, że wielowątkowe, nawarstwione problemy da się rozwiązać kilkoma symbolicznymi gestami. Nie można zapomnieć o doklejonym na ślinę pod koniec filmu... wątku lesbijskim.

 

Spencer mnie mimo wszystko zawiódł, a miałam wobec tego filmu wielkie oczekiwania. Niemniej potrafię zrozumieć, dlaczego zbiera tak pozytywne opinie i skąd bierze się taki entuzjazm. Kristen Stewart jest bardzo dobra (nie powiem jednak, że fantastyczna) i nawet zrozumiem, jeśli w nadchodzącym roku jej rola zostanie nagrodzona Oscarem. Nie jest moją faworytką, ale muszę jej przyznać, że naprawdę solidnie udowodniła szydercom, że nie jest aktorką jednej miny (choć poza kilkoma końcowymi scenami w Spencer ta paleta też nie jest wyjątkowo rozbudowana). Film z pewnością można nazwać ambitnym, jednak same ambicje nie wystarczają, aby powstał wieloaspektowo udany obraz. Mimo wszystko w porównaniu z takimi koszmarkami jak film Diana z Naomi Watts w roli głównej, Spencer to jakiś krok w dobrym kierunku. Choć w tym wypadku lepiej powiedzieć bieg w dobrym kierunku.

Zuzanna Ptaszyńska

Doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego (nauki o polityce i administracji - stosunki międzynarodowe) zamiłowana w historii popkultury i wszystkim, co brytyjskie.