Ciągle tykający zegar, czyli film "tick, tick... BOOM!" [RECENZJA]
- Dodał: Natalia Zoń
- Data publikacji: 19.11.2021, 23:51
Lin-Manuel Miranda, twórca Hamiltona, w swoim reżyserskim debiucie, wraz z Stevenem Levensonem odpowiedzialnym za scenariusz, stworzył biograficzny musical o pisaniu… musicalu. Jednak tick, tick…BOOM! to nie tylko film o życiu Jonathana Larsona. To także prawdziwy hołd oddany temu właśnie artyście.
Warto na początku wspomnieć, że tick, tick… BOOM! został stworzony przez Jonathana Larsona w 1990 roku jako monolog rockowy i był autobiograficzną opowieścią. Później, po śmierci artysty, monolog został przerobiony na musical dla trzech osób (Jonathana oraz jego dziewczynę i najlepszego przyjaciela).
Tak jak robił to artysta w swoim monologu, tak i filmowy Larson na scenie opowiada, śpiewając i grając na fortepianie, o swoim życiu. Tutaj jednak towarzyszą mu dodatkowo dwie osoby (Vanessa Hudgens oraz Joshua Henry), które pełnią rolę chórków, a czasami i śpiewają w duecie z Jonem. Momenty ze sceny są więc przeplatane retrospekcjami i fantazjami artysty.
Jonathan (Andrew Garfield) czuje silną presję, aby skomponować coś wyjątkowego. Zbliża się jednak do trzydziestki, a jeszcze nic nie osiągnął. Pracuje jako kelner, mieszka w zrujnowanym pokoju i nie ma pieniędzy, aby opłacać czynsz. Swoją nadzieję pokłada w musicalu science-fiction, nad którym pracował kilka lat. Zegar wciąż tyka, a Jon odczuwa coraz większą presję czasu.
Jonathan ma poczucie, że gdy nic nie osiągnie przed ukończeniem trzydziestu lat, już nigdy nie dostanie artystycznego uznania, o jakim marzył. Walcząc z czasem, wariacko wręcz dąży do wyznaczonego przez siebie celu, często zaniedbując przez to swoich bliskich. W życiu Larsona panuje straszny bałagan. Jego agentka Rosa (Judith Light) nie odpowiada na jego telefony, a producent przedstawienia (Jonathan Marc Sherman) każe płacić mu za zespół z własnej kieszeni, choć ma na to fundusze. Dodatkowo jest w ciągłej żałobie, bo AIDS zbiera żniwo i pustoszy jego krąg znajomych. Zegar znów tyka.
Oprócz presji czasu, Larson czuje także presję ze strony swoich bliskich. Jego dziewczyna Susan (Alexandra Shipp) również walczy o pracę w zawodzie, jednak o wiele lepiej jej to idzie. Jest tancerką i dostała propozycję stałej pracy, jednak Jon jest całkowicie oddany muzyce i nie ma dla niej czasu, by choćby o tym porozmawiać. Najlepszy przyjaciel Jona, Michael (Robin de Jesús), porzucił marzenie o zostaniu aktorem i rozpoczął pracę w reklamie, co szybko go wzbogaciło i pozwoliło na trochę luksusu.
Burzliwe życie Jonathana tworzy bardzo żywą i porywającą opowieść. Tak jak momenty, gdy widzimy opowiadającego o swoim życiu Larsona, są bardzo przyziemne i prawdziwe, tak w retrospekcjach Miranda pozwolił sobie na zabawę konwencją. I bardzo dobrze mu to wyszło. Łamie czwartą ścianę, kiedy Jon próbuje wejść z nami, widzami, w konwersację na temat swojej przyszłości. W scenie, którą pozwolę sobie nazwać basenową, bohater dostaje twórczego olśnienia, a na płytkach powoli zaczynają pojawiać się nuty, później łączące się w cały zapis nutowy. Nie mogę także nie wspomnieć o piosence Sunday, podczas której front restauracji otwiera się na ulicę. Ta scena to także prawdziwa gratka dla fanów musicali, którzy pośród gości (i obsługi!) restauracji na pewno zobaczą wiele znajomych twarzy. Natomiast w utworze Therapy, wykonywanym w duecie przez Garfielda i Hudgens, aż uderza groteskowość i próba wywołania przez Larsona śmiechu przez łzy u widza.
Andrew Garfield jako Jonathan Larson był bardzo autentyczny i charyzmatyczny, jednocześnie ukazując tę szaleńczą miłość i pasję do muzyki oraz sztuki, ale i uparcie w dążeniu do spełnienia marzeń. Postać ma w sobie mieszankę śmiałości, ambicji i frustracji, gdy sprawy nie idą po jej myśli. Choć Garfield nie jest piosenkarzem, świetnie poradził sobie także w partiach śpiewanych, których w końcu jest tu dość sporo.
Pomimo wszystkich porażek i przeciwności losu, Jon gdzieś tam w duchu głęboko wierzył w swój sukces. Ogromny sukces, który nadszedł, a o którym nigdy się nie dowiedział, ponieważ zmarł tuż przed premierą swojego musicalu Rent. Tym bardziej wybrzmiewa teraz (25 lat po jego śmierci) wciąż tykający zegar.
Lin-Manuel Miranda wyreżyserował tick, tick… BOOM! z ogromnym zrozumieniem entuzjazmu, pasji i zmagań artysty zajmującego się formą sztuki, która wymaga dużo poświęceń, kontaktów i nakładów pieniężnych. Historia Jonathana Larsona została przedstawiona w teatralny, ale jednocześnie bardzo prawdziwy sposób. tick, tick…BOOM! to cudowny film o muzycznym geniuszu, który za życia nie doczekał się uznania, na jakie zasługiwał.
Natalia Zoń
Zawsze odlicza do jakiegoś koncertu. Miłośniczka teatru, a szczególnie musicali. W wolnych chwilach pochłania kolejne książki. E-mail: nataliazon@icloud.com