„Trzy tysiące lat tęsknoty” [RECENZJA]
- Dodał: Zuzanna Ptaszyńska
- Data publikacji: 29.09.2022, 19:21
Do kin jakiś czas temu wszedł niemalże niepromowany film reżysera Mad Max z Tildą Swinton i Idrisem Elbą. Przyprawiający o zawrót głowy zwiastun zapowiadał jazdę bez trzymanki z brakiem miejsca na oddech. Czy seans Trzech tysięcy lat tęsknoty faktycznie tak wyglądał?
Film Trzy tysiące lat tęsknoty to według mnie nic innego jak baśń o baśni, pean na cześć potęgi narracji oraz przepracowywania traum i niespełnionych potrzeb potęgą własnego umysłu. Oto grana przez Swinton narratolożka Alithea wyrusza do Stambułu celem wygłoszenia wykładu. Na bazarze decyduje się na kupno zabytkowego flakoniku, z którego w jej hotelowym pokoju ulatnia się grany przez Elbę dżin, który, jak to dżiny mają w zwyczaju, prosi o wygłoszenie trzech życzeń. Bohaterka uznaje, że ma wszystko, czego potrzebuje, i, być może kierowana ostrożnością jako wytrawna znawczyni mitów, wystrzega się ryzyka związanego w mieszaniem magii i rzeczywistości. Ale czy na pewno?
Bohaterka daje się uwieść bogatej narracji prowadzonej przez podróżującego przez wieki i przestrzenie dżina. Dziwnym zbiegiem okoliczności niektóre postacie z jego opowieści przechodzą przez podobne co Alithea problemy. Dżin (lub bohaterka...?) dostosowuje narrację do tego, czego w danym momencie potrzebuje odgrywana przez Swinton postać. Dzięki barwnej i konkretnie utkanej narracji jego opowieść staje się bardziej prawdziwa niż rzeczywistość głównej bohaterki...
Przez większość czasu konstrukcja filmu jest dwuwymiarowa - pierwszy wymiar to intymna wręcz rozmowa z dżinem w stambulskim pokoju, drugi zaś to retrospekcje prowadzone przez dżina. W kontraście do dialogu w hotelu wspomnienia bohatera są dynamiczne, pstrokate i wybujałe, jednak pozostające w dobrym guście i - przede wszystkim - zgodne z naszym wyobrażeniem na temat starożytnej Azji Mniejszej czy Imperium Osmańskiego na granicy średniowiecza i nowożytności.
Przez większość seansu widzowi nie jest dostarczana odpowiedź na to czy mamy do czynienia ze światem w pełni realnym (o ile można mówić o jakiejkolwiek realności w przypadku hotelowej pogawędki z dżinem), czy światem fantazji. Jednakże gdy wydaje się, że kiedy pod koniec seansu wszystkie karty zostają przed nami odsłonięte, nadal zostawia się widzom szerokie pole do interpretacji. Niewątpliwą zaletą tego filmu jest bowiem to, że mimo różnego rodzaju wariacji, bogactwa narracji i przepychu na ekranie, tak naprawdę najwięcej elementów możemy odkryć po seansie, w trakcie samodzielnych rozważań.
Film możemy interpretować jako portret nieograniczonej wyobraźni lub choroby psychicznej, choć zapewne znalazłoby się o wiele więcej interesujących rozumowań tej historii (choć nie przekonuje mnie interpretacja związana z ćwiczeniem intelektualnym). Seans może nasunąć refleksję, że nasze życie jest definiowane przez nasz świat wewnętrzny, nasze własne konstrukty nadają sens naszemu życiu. Warto wybrać się na niego do kina lub poczekać na premierę na VOD, a, jak wspomniałam, jego promocja była i jest bardzo ograniczona. Choć nie nazwałabym tego filmu rewelacyjnym, przypadł mi on do gustu zdecydowanie bardziej niż szeroko i pozytywnie komentowane Wszystko, wszędzie, naraz. Choć tych filmów może lepiej ze sobą nie zestawiać, uważam, że każdy, kto szuka w kinie nietuzinkowości, odrobiny szaleństwa i jest gotowy na przymrużenie oka, powinien wyjść z seansu zadowolony.