Red Hot Chili Peppers – „Return of the Dream Canteen” [RECENZJA]
Red Hot Chili Peppers/YouTube screenshot

Red Hot Chili Peppers – „Return of the Dream Canteen” [RECENZJA]

  • Dodał: Jakub Banaszewski
  • Data publikacji: 14.10.2022, 22:27
Red Hot Chili Peppers wracają z drugim w tym roku premierowym albumem! Płyta Return of the Dream Canteen jest powrotem zespołu do korzeni i brzmień, które odkrywał na początku kariery.
 
Niewiele jest wielkich zespołów, które wciąż chętnie i aktywnie raczą swoich fanów regularnym premierowym materiałem. Czas, który kiedyś pozwalał na pełen rozwój muzycznej kariery zespołu, niewolny często od zawirowań w składzie i szybowania w górę i w dół w masowej świadomości słuchaczy, dziś bywa mozolnym oczekiwaniem na kolejny krążek z nowym materiałem w świecie, gdzie płyty liczą się już coraz mniej. Formacje różnie radzą sobie z tym fantem – jedne milkną na lata, by skupić się wyłącznie na graniu koncertów, inne w ciągu dekady są w stanie wydusić dwa, może trzy krążki. Trzeba przyznać, że w tej kategorii muzycy Red Hot Chili Peppers wyrastają na prymusów wśród podobnych sobie legend rocka lat 80. i 90., bo kiedy sięgnąć możemy po najnowszy album zespołu z Kalifornii, mija niewiele ponad pół roku od wydania płyty poprzedniej. Po długo wyczekiwanym powrocie gitarzysty Johna Frusciante do składu grupy, muzycy zdają się nie tracić czasu, tak jakby chcieli wycisnąć z wirtuoza gitary jak najwięcej boskich dźwięków, nim znowu – podobnie jak przed laty – szybko znudzi się rockiem i odleci w świat elektronicznych eksperymentów. Najnowszy, trzynasty, krążek Red Hot Chili Peppers zdaje się być taką właśnie próbą wyciągnięcia jak najwięcej z każdej chwili spędzonej w studiu w starym, dobrym składzie. Kompozycje, które znalazły się na Return of the Dream Canteen, powstawały w tym samym czasie, co piosenki z Unlimited Love (nasza recenzja tutaj), ale całość, choć mająca wspólny pierwiastek uchwycenia magii i świeżości kolejnego nowego początku w historii grupy, jest jak podróż do dwóch muzycznych światów. Najpierw członkowie Red Hot Chili Peppers wrócili do siebie – do najbardziej znanego i rozpoznawalnego składu, który przyniósł im sławę i uznanie. Teraz Anthony Kiedis, John Frusciante, Flea oraz Chad Smith wracają na dobre do swoich korzeni,  by zanurzyć się w tym, co ukształtowało ich legendę. Efekt być może nie jest zaskakujący, ale niewolny od niespodzianek, do których wieczni chłopcy przyzwyczajali nas przez prawie czterdzieści lat na scenie.  
 
Jeśli za zespołem przyjmiemy, że obie tegoroczne płyty powstały w tym samym czasie, to była to nie tylko bardzo płodna, ale i niezwykle różnorodna sesja. Pod okiem znakomitego producenta Ricka Rubina Red Hoci wykrzesali z siebie to, co w tym miejscu swojego życia i kariery mają najlepsze. Do worka niekończących się rymów na temat uroków kalifornijskiego słońca i funkowych rytmów skaczącego niczym pchełka basu, muzycy dołożyli być może największą wartość – zdobyte przez te wszystkie lata doświadczenie i zgranie, które tylko w tej osobowej konfiguracji z riffów i zmyślnych rymowanek tworzy jedyną w swoim rodzaju twórczą magię. Jeśli wydana w kwietniu Unlimited Love była solidnym powrotem do dobrze znanych patentów grupy i stała blisko takich albumów jak Stadium Arcadium czy Californication, to Return of the Dream Canteen jest beztroskim skakaniem po kwiatkach papryczkowej dyskografii, z naciskiem na pierwsze płyty zespołu, przesiąknięte funkiem i szczeniackim luzem, którego dzisiejszym panom po sześćdziesiątce wcale nie ubyło.  I o ile dwunasty album Red Hotów zbudowany był na starannie wyselekcjonowanym przebojowym potencjale umieszczonych tam piosenek, o tyle największą siłą najnowszej płyty nie są kompozycję same w sobie, ale to, jak artyści głęboko i odważnie zanurzali się w nich, zaszczepiając wiedzę doświadczonych muzyków w klimat brzmień, które eksplorowali w młodzieńczych latach
 
Album otwiera singlowa mieszanka, która na wstępie nie daje już chwili wytchnienia i poraża fantastyczną energią: rozśpiewane, luzackie Tippa My Tongue jest doskonałym numerem, który nie tylko zapowiada, że funky monks are on the run, ale zawiera wszystko to, co najlepsze w muzyce Red Hot Chili Peppers – bujający rytm, instrumentalne smaczki i nieskrywaną zabawę muzyką. Z kolei Eddie, z wstępem nazbyt podobnym do kultowego By The Way, jest przebojowym hołdem dla wybitnego gitarzysty Eddiego Van Halena, który dzięki charakterystycznym gitarowym zagrywkom Frusciante spokojnie mógłby znaleźć się na jednym z hitowych albumów grupy przełomu wieków. Ale Papryczki składają tu hołd przede wszystkim sobie – swojej barwnej przeszłości, nigdy nie zdradzonej muzycznej tożsamości oraz frajdzie, jaką daje im wspólne granie. Kończące kawałek outro ze świdrującym solo na gitarze to już postawienie kropki w tym festiwalu rockowych dźwięków. Utwory przedziela pogodne hasło zdające się przyświecać muzykom od lat – Peace and Love – oraz prawdziwa petarda: mocno gitarowe Reach Out, które brzmi jak rasowy grunge początku lat 90. Lata, a nawet dekady, mijają, a Red Hot Chili Peppers wciąż niczym wieczni chłopcy ani myślą, by wychodzić ze swojej kolorowej bajki. Tylko teraz zamiast zabawek i używek za siłę napędową mają muzyczną dojrzałość i opanowaną do perfekcji instrumentalną wirtuozerię, każdy w swoim twórczym poletku. Pozwala im to wybrzmieć z prawdziwie ognistą mocą w skrzących się od pomysłów kompozycjach, których na trzynastej płycie Red Hotów nie brakuje.  
 
Szalone Fake as Fu@k brzmi jak zlepek połatanych pomysłów wyrzucanych przez muzyków na próbie i nie ma w sobie nic z tytułowej sztuczności, bo wszystko wspaniale ze sobą współgra. Bujająca i rozmarzona Bella to z kolei typowy zadziorny funkowy blues zagrany na kalifornijską modłę, któremu skradające się dęciaki dodają niesamowitego luzu i przywołują brzmienie płyt zespołu z lat 80. Podobnie jest w melodyjnym Roulette i podszytym elektroniką My Cigarette, które kończą sprytnie wplecione dźwięki saksofonu. I choć płyta cierpi na problem, który dotyka większość dyskografii zespołu z Kalifornii – jest zwyczajnie za długa (trwa siedemdziesiąt pięć minut) – to, podobnie jak i poprzednie płyty Red Hotów, czaruje niezwykle spójnym klimatem i przemyślaną formą. Muzycy, pracując nad krążkiem, zdają się nie móc powstrzymać od wydania jak największej liczny nowych utworów. W imię jak najpełniejszego doświadczenia emocji, które towarzyszyły im w studiu, wolą przykryć fanów uczuciem przesytu niż zachować zwartą całość czterdziestominutowej płyty  i chcą jak najwięcej swoich pomysłów oddać nam – fanom.
 
Ostatni akt płyty w fantastyczny sposób otwiera przejmujące Bag of Grins, w którym – niczym w podróży przez psychodeliczną pustynię dźwięków  – w poszukiwaniu inspiracji Red Hoci sięgają po narkotyczne reminiscencje minionych lat, zagłębiając się nie tylko we własnej przeszłości, ale również garściami czerpiąc z muzycznych eksperymentów spod znaku swoich największych mistrzów. Jednak już rozbudowana końcówka, z przebijającą niebo wokalizą Johna Frusciante, to już klasyczne Red Hot Chili Peppers, jakie pokochaliśmy dzięki najlepszym dokonaniom z lat 90. Ciekawie rozpoczyna się melodyjnie zatytułowane La La La La La La La La, jednak eksperymentalny potencjał i oryginalny pomysł rozmywają się gdzieś bez zgrabnego rozwinięcia. Bosko kołysze za to mocno gitarowy Carry Me Home, zdradzający pod koniec klasycznie hardrockowe inspiracje, i z pewnością jest to jeden z najlepszych momentów płyty, która eterycznie zamyka się wraz z ulotnym i delikatnym In the Snow. Tutaj również, jak i w przypadku paru innych kompozycji na płycie, intrygująca z początku koncepcja nie dobiega w tej samej formie do mety. Dość nietrafiona mówiona część wokalizy Anthony’ego Kiedisa kończy trzynasty album Red Hot Chili Peppers, jakby zostawiając furtkę na obiecujący ciąg dalszy i dając uczucie pewnego niedosytu w tym przesycie wrażeń.  

Return of the Dream Canteen to płyta przebojowa, ale bez przebojów. Jedna z tych, która czaruje swym klimatem i mimo wszystko – najlepiej smakuje w całości. To bajeczne wspomnienie beztroskich i szalonych czasów, kiedy budowanie legendy grupy szło w parze z korzystaniem ze wszystkich uroków tego kuszącego świata. To w końcu też uchwycenie tego samego wiecznie młodego zespołu, który już w kwiecie wieku wciąż pozostaje wierny obietnicy mistycznego paktu, jakim jest poświęcenie swojego życia w imię rock and rolla. Red Hot Chili Peppers zdaje się, że znaleźli w tym swój sposób na muzyczną nieśmiertelność, bo choć za parę lat najnowszy album pewnie nie zagrzeje miejsca wśród najważniejszych dokonań grupy, to na pewno będzie pamiątką tego wyjątkowego czasu – początku drugiej (a może i trzeciej) młodości zespołu, którego muzycy dalej są tymi samymi chłopcami na deskorolkach, chcącymi przy pomocy paru akordów uczynić nasz świat bardziej kolorowym. Kolejny powrót do swoistej przystani amerykańskiej formacji i jej najlepszego składu w historii zaowocował albumem, który choć - podobnie jak inne pozycje w bogatej dyskografii grupy - ugina się pod ciężarem ilości podobnych do siebie pomysłów, to wraz ze swoją tegoroczną poprzedniczką Unlimited Love, tworzy pełny obraz zespołu, który nigdy nie pozwolił, by jakaś cząstka ich twórczej duszy poszła na marne.  Niewiele jest jeszcze kapel, które tak mocno trzymają się i bronią swojej muzycznej tożsamości. Red Hot Chili Peppers udowadniają tym samym, że mimo wiarygodnej wyłącznie na papierze metryki, nie zamierzają zwalniać tempa, a wręcz przeciwnie: na pełnym twórczym biegu i w świetnym stylu pokazują wszystkim, że - po raz kolejny w swojej barwnej historii - dopiero się rozkręcają.