„Black Adam” wcale nie jest taki zły [RECENZJA]
- Dodał: Maciej Baraniak
- Data publikacji: 01.11.2022, 11:44
Choć wydawało się, że Black Adam będzie kolejną porażką DC, to film właściwie podzielił widzów. Jedni widzą w nim widowisko tragiczne, inni natomiast miłą rozrywkę na niedzielny wieczór. Ze zdziwieniem to napiszę, ale ja, jako jeden z największych hejterów czegokolwiek, zaliczam się do tego drugiego grona.
Black Adam to film, powstający przez 15 lat. Choć wiele takich projektów umarło, to tutaj do głównej roli został wybrany Dwayne Johnson, walczący za wszelką cenę, aby widowisko powstało. W związku z tym, aktor cały czas robił swoją masę mięśniową, a studio odkładało oszczędności, aby produkcję stworzyć. Oto więc powstał wielki blockbuster, w którym mamy bohatera mordującego każdego, kto stanie mu na drodze, ale o dobrym sercu, aby widzowie mogli go pokochać.
Przede wszystkim, ten film to klasyczny akcyjniak, z dużą ilością superbohaterskiej nawalanki, który nie aspiruje, by być czymś więcej. W sieci widać więc oburzenie, że PRZECIEŻ JAK TO, JAK TAK MOŻNA. Tylko kampania marketingowa niczego więcej nie zapowiadała, w związku z tym dostajemy Dwayne'a Johnsona niszczącego ludzi i rzeczy, czyli dokładnie to, co dostać mieliśmy. Nie rozumiem skąd oburzenie, skoro wystarczyło zobaczyć jakikolwiek zwiastun.
Owe sceny są bardzo zabawne. Twórcy chcą je za wszelką cenę urozmaicić - tutaj wrzucą jakieś slow-motion, tam po prostu Dwayne rozwali wszystkich jednym piorunkiem, a dalej jeszcze damy tego aktora wchodzącego w piątą gęstość. Wszystko jest uroczo pokraczne, a więc rozrywka do piwa zostanie nam zapewniona do ostatniej minuty.
Nieironicznie przyznam jednak, że oglądało mi się je całkiem dobrze z dwóch przyczyn. Po pierwsze, wreszcie mamy jakiś blockbuster dziejący się cały czas w dzień, więc akcja mogła wyglądać źle, ale i tak o niebo lepiej, niż wszystkie Marvelki z ostatnich dwóch lat razem wzięte. Poza tym, muzyka jest dobrana naprawdę świetnie, dzięki czemu na całe sekwencje da się nawet patrzeć z zainteresowaniem, kiedy leci kolejne łubudubu i Black Adam roztrzaskuje kolejnego człowieka.
Co ciekawe, widowisko ma dużo humoru, który o dziwo jest miejscami bardzo zabawny. Widać inspirację takimi filmami jak Terminator 2, mający właściwie wiele innych elementów wspólnych, ale w gruncie rzeczy wypada to naprawdę w porządku. Zaśmiałem się kilka razy ja, słyszałem również chichranie na sali, także coś w tym musi być.
Bardzo dobrze (i to bez cienia ironii) wypada za to JLA, a konkretnie Doktor Fate. Widać, że aktor miał masę frajdy z grania i każda scena z nim niezwykle zyskuje. Chciałbym widzieć więcej tej postaci na ekranie, gdyż to jeden z najlepszych castingów superhero, a więc szkoda byłoby go zmarnować. Oczywiście wszyscy i tak czekają tylko na ładnego chłopca także tak - Atom Smasher też wypada git.
To czego jednak nie będę próbował jakkolwiek bronić, to dylematy moralne, które nie miały już miejsca w filmie. Są one przekomiczne i wyglądają niczym templatka mema z dwoma krzyczącymi kobietami i kotem. Tymi pierwszymi są Hawkman i dowolny inny członek Stowarzyszenia będący akurat pod ręką, próbujący wytłumaczyć, że tym mordercom należy się druga szansa, a kotem jest oczywiście Black Adam rzucający nimi na prawo i lewo. Czy płynie z tego jakaś nauka? Absolutnie nie.
Ostatecznie Black Adam to taki pocieszny twór. Czuć w tym klimat początku wieku, kiedy to ludzie dopiero szukali odpowiedniego sposobu pisania filmów superhero i w jakiś sposób mnie to urzeka. Jednocześnie, wreszcie dostajemy sceny akcji w dzień, a efekty wchodzenia w piątą gęstość bardziej śmieszą, niż żenują, w przeciwieństwie do Fiono She-Hulka. Nie chciałbym więcej takich filmów, ale raz na jakiś czas chętnie przyjmę, bo do procentowych trunków się sprawdzi.
Maciej Baraniak
Student UEP na kierunku prawno-ekonomicznym. Prywatnie miłośnik różnych gatunków kina oraz komiksów, a przy tym mający bardzo specyficzny gust muzyczny. E-mail: maciej-baraniak@wp.pl