Bruce Springsteen - „Only The Strong Survive” [RECENZJA]
- Dodał: Jakub Banaszewski
- Data publikacji: 15.11.2022, 19:00
Amerykański wokalista Bruce Springsteen powraca z dwudziestym pierwszym albumem studyjnym. Only The Strong Survive jest pierwszą płytą popularnego Bossa, na której znalazły się soulowe covery piosenek z młodzieńczych lat artysty.
Ostatnie lata, choć okazały się dla Bruce’a Springsteena oddechem od koncertowego festiwalu wrażeń i życia w trasie, były niezwykle intensywnym i twórczym czasem, jak na artystę z tak imponującym stażem. Dwa albumy studyjne – kolejno z 2019 i 2020 roku – oba wzbogacone o filmy dokumentalne, podcast i książka z Barackiem Obamą, gościnne występy na płytach Johna Mellencampa, Bleachers oraz The Killers, w końcu też zapowiedź gigantycznej trasy koncertowej, w którą Boss rusza wraz z nieodłącznym The E Street Bandem w 2023 roku. 73-letni wokalista zdaje się nie tylko przeczyć wszelkim stereotypom, ale też doskonale potwierdza mit mówiący o tym, że rock and roll jest najlepszym remedium na artystyczną nieśmiertelność. W tym wszystkim Springsteen, gdzieś pomiędzy sesjami nagraniowymi, jak sam przyznaje: przez przypadek, znalazł jeszcze czas, by – nim znów wyruszy w niekończącej się tournée – zrobić też coś muzycznie dla siebie. Tak, już nie jako charyzmatyczny lider zespołu czy gościnnie u przyjaciół po fachu. Tym razem wokalista, wielokrotnie nazywany muzycznym sumieniem Ameryki, nagrał album, który jest niczym innym jak nieskrępowanym listem miłosnym do muzyki swojej młodości. Ścieżką dźwiękową pierwszych pocałunków, zauroczeń i złamanych serc, muzyczną wycieczką do młodzieńczych lat i dorastania w rytmie kolorowej i przepełnionej życiem muzyki lat 60. I choć to rock and roll wciąż najmocniej buzuje w żyłach legendarnego artysty, to soulowa mieszanka słonecznych brzmień, która znalazła się na jego najnowszej płycie Only The Strong Survive, w fantastyczny sposób przypomina, gdzie również leżą korzenie muzycznej tożsamości Bruce’a Springsteena.
Dwudziesty pierwszy album w bogatej dyskografii Bossa już swoją okładką podsuwa skojarzenia z klasycznymi wydawnictwami jazzowymi i soulowymi z epoki, a pierwsze dźwięki otwierającego całość tytułowego utworu autorstwa Jerry’ego Butlera, przywołują przyjemny zapach winylowej płyty i kojący dźwięk gramofonowej igły spadającej powoli na czarny krążek. Oldschoolowy, lekko zakurzony klimat utworów spod znaku legendarnej wytwórni Motown, które nie tylko ukształtowały muzykę soul i R&B, ale także były wyznacznikiem wykonawczego stylu i muzycznej gracji sprzed kilku dekad, został podany przez Springtseena z niezwykłą klasą i perfekcyjną wręcz dbałością o zachowanie muzycznego kunsztu oryginałów. I już wraz z pierwszymi taktami Only The Strong Survive na pierwszy plan wysuwa się skrzętnie dopracowana produkcja, zgrana sekcja dęta i niezwykły luz, z jakim Bruce wyśpiewuje hity idoli swojej młodości. To nie pierwsza okazja, kiedy Springsteen sięga po nieswoje kompozycje (w 2006 r. odświeżył tradycyjne amerykańskie pieśni folkowe na płycie We Shall Overcome), jednak jeszcze nigdy dotąd nie brzmiały one w jego wykonaniu tak naturalnie i świeżo. 73-letni wokalista zdaje się czerpać prawdziwą przyjemność z każdego wyśpiewanego słowa i napajać się każdą perfekcyjnie odegraną nutą. W kompozycjach, które ponad pół wieku temu rozsławili m.in.: The Temptations, Ben E. King czy Frankie Valli, Bruce czuje się jak ryba w wodzie, a co więcej – prawdopodobnie pierwszy raz w ciągu trwającej już ponad pół wieku kariery – jest tak pewny swojego głosu, który gra tu pierwsze skrzypce. Tym razem Bruce nie ma bowiem za sobą obstawy w postaci wiernego zespołu, brak jest tu również mocnego fundamentu zbudowanej od podstaw lirycznej tożsamości, za którą Bossa pokochały miliony. Jest przede wszystkim mocny, jak zawsze zadziornie zachrypnięty i zdający skutecznie opierać się mijającym latom wokal, który w zupełnie odmiennym repertuarze pozwala Springsteenowi odnaleźć w nim nowe pokłady wrażliwości.
Sięgnięcie przez wokalistę po repertuar z trochę innej muzycznej bajki nie jest jednak zaskoczeniem, bo – choć jeszcze nigdy w tak bezpośredni sposób – to czerpał on z tych brzmień garściami od lat. Nie bez powodu, gdy zaczynał swoją karierę na początku lat 70. jego tekściarski talent porównywano do Boba Dylana, a sceniczną ekspresję do samego Jamesa Browna. W tym pożenieniu dwóch muzycznych światów, Bruce przed laty odnalazł swój autorski styl, a na najnowszej płycie z dumą powraca na jeden z tych torów i daje porwać się sile muzyki, na nowo odkrywając gospel i soul. A zgromadzone na płycie krótkie, trwające często nie więcej niż trzy minuty piosenki są doskonałym polem do wyjścia przed nawias swojej dotychczasowej artystycznej konwencji. Czy to w żwawszych momentach, gdzie Bruce podrywa do tańca i roztacza aurę błogiej celebracji (Do I Love You, Turn Back the Hands of Time) czy we wzniosłych romantycznych hymnach, które koją i czarują autentycznością interpretacji (When She Was My Girl, I Forgot to Be Your Lover), Springsteen z nieskrywaną szczerością i wyczuwalną przyjemnością wraca do nieco zapomnianych kompozycji wspomnianych gatunków, udowadniając tym samym, że nie straciły one nic na znaczeniu i muzycznej klasie. Podnoszący na duchu singlowy Nightshift jest kolejnym odświeżająco udanym wyborem, gdzie Boss w niecodziennym wydaniu przekazuje wciąż te same emocje, którymi dzieli się z fanami od lat. Ta muzyczna dawka nadziei sprawia, że bez względu na stylistkę, Bruce Springsteen zawsze do końca pozostaje wierny swojej muzycznej prawdzie.
Tym razem Bruce’owi na płycie – poza wspomnianą już świetną sekcją dętą – towarzyszy wyłącznie jego uznany producent i muzyczny kompan Ron Aniello, który w studiu stał się jednoosobową orkiestrą, biorąc na siebie rolę gitarzysty, perkusisty i klawiszowca. W dwóch utworach słyszymy również 87-letniego wokalistę Sama Moore’a, który jako jeden z ostatnich pionierów R&B, przywraca wspomnieniom przeszłości ich ducha i dodatkową nutę autentyczności. Przez poruszający hymn gospel I Wish It Would Rain i czarujące wyznanie Don’t Play That Song, aż po kończące album podrasowane smyczkami What Becomes of the Brokenhearted i słoneczne, przepełnione radością Someday We’ll Be Together, Springsteen ani na chwilę nie traci wyczucia przybranej konwencji i iskrzącej się wciąż w głosie pasji. Chyba właśnie dlatego wciąż tak dobrze się trzyma – dzięki szczerej miłości do tego co robi, nawet jeśli nagrywa album przez przypadek.
To nie będzie kolejna wielka płyta Bossa. Zresztą z całą pewnością nie miała nią być. Ale na pewno będzie wielką gratką dla fanów Springsteena i wielbicieli klasycznego brzmienia podanego w szlachetnej formie, po które sięga się w chwilach będących synonimem codziennego szczęścia. Na Only The Strong Survive Bruce zaserwował bowiem solidny powrót do muzycznej przeszłości, która dzięki dopracowanej i współczesnej produkcji, nie tylko zyskała nowe życie, ale zachowała grację i klasę bez grama patyny, równą najlepszym klasycznym wykonaniom. A nieśmiertelny głos Springsteena, tutaj odpowiednio dostojny i niezmiennie silny, stając się głównym instrumentem na płycie, potwierdza, że – zgodnie z tytułem – przetrwał wiele i ma jeszcze niejedno do zaoferowania. Nie bez powodu nazywają go przecież Szefem.