Stumilowa masakra warkoczem mechanicznym. „Puchatek: Miód i krew” [RECENZJA]
Fathom Events/ITN Studios (materiały prasowe)

Stumilowa masakra warkoczem mechanicznym. „Puchatek: Miód i krew” [RECENZJA]

  • Dodał: Zuzanna Ptaszyńska
  • Data publikacji: 04.04.2023, 01:26

Na wielkie ekrany w całej Polsce dotarł wiatr zmian, jeden z tych filmów, dla których powstały kina. Dzięki sukcesom komercyjnym takich gniotów jak Top Gun: Maverick czy Avatar: Istota wody budynki multipleksów jeszcze stoją, choć padają na kolana w obliczu prawdziwej perły, którą przyszło im złotymi zgłoskami wyświetlać na ekranach.

 

Już prawie zwątpiłam w dziesiątą muzę. Ten tekst by nie powstał, gdyby nie objawienie, którego dostałam po weekendowym seansie filmu Puchatek: Miód i krew. Jedynie raz w życiu niczym grom z jasnego nieba spada na kogoś, kto podaje się za osobę kochającą kino, tytuł, który na zawsze odmienia percepcję amatora sztuki filmowej. Jest to szczególnie istotne w przypadku kina gatunkowego, bowiem produkcja nie tylko redefiniuje nasze postrzeganie ruchomych obrazów jako takich, ale wzmacnia przekonanie odnośnie do słuszności rozwoju danego typu filmów. I takiej właśnie nirwany doświadczyłam podczas oglądania magnum opus brytyjskiego kina XXI wieku.

 

Puchatek: Miód i krew jeszcze przed zgaśnięciem świateł na sali kinowej wywołuje dreszcze podekscytowania. W końcu mamy do czynienia z rekonstrukcją dobrze nam znanego bohatera, którego losy do tej pory były przekłamane, ale niestety tak to już jest w historii. Ludzie chcą wierzyć w dobre intencje osób, i narysowanych zwierząt także, które towarzyszyły im przez niemal całe życie. Na szczęście Rhys Frake-Waterfield, jak na wytrawnego archiwistę przystało, poświęcił się sprawie odkopania dokumentacji, której przekaz jest jednoznaczny. Żółte, przyjazne dzieciom kreatury, to tak naprawdę żądni krwi nikczemnicy.

 

Opierając opowieść na faktach, twórca rozpoczął od nakreślenia kontekstu historycznego, który wszyscy znamy. Korzystający z uroków Stumilowego Lasu Krzyś śmieje się i dokazuje ze swoimi zupełnie normalnymi przyjaciółmi: misiem ubranym w kupioną w lesie koszulkę, prosiaczkiem wielkości dorosłego człowieka czy będącego inkarnacją Schopenhauera niebieskim osłem. Jako człowiek nieodchodzący od zmysłów, Krzysztof rozpoczyna studia medyczne i przestaje karmić zwierzątka, które, jak na naturalnych mieszkańców lasu przystało, zostają odcięte do pożywienia. Milusińscy niczym w mysiej utopii Calhouna zaczynają zjadać siebie nawzajem, a przecież wiadomo, że prosięta i osiołki najchętniej jedzą mięso z tygrysków, a roślin nie tkną nawet patykiem. Na temat diety żółtych niedźwiedzi, które są firmowane jako kochające miodek, źródła, do których dotarłam, podejrzanie milczą.

 

Krzyś wyszedł z magicznego lasu, ale magiczny las nie wyszedł z Krzysia nigdy, tak więc mężczyzna postanowił zaprowadzić do swojej dziecięcej oazy narzeczoną, którą przed wstąpieniem na ślubny kobierzec zamierza utwierdzić w przekonaniu, że wszystko jest z nim w porządku. Sceptycyzm kobiety zostaje szybko skonfrontowany z rzeczywistością, i to na tyle dobitnie, że w życiu doczesnym nie ma już szans na kwestionowanie istnienia leśnych przyjemniaczków. Ucieleśnienie wszystkiego, co w ludzkości okrutne, czyli duży Krzyś, od tej pory jest poddawane torturom. Jak długo, zapytacie? Otóż nie wiadomo, bowiem czasoprzestrzeń w Miodzie i krwi została zainspirowana zasadami powieści szkatułkowej, a jako osoba mająca z Rękopisem znalezionym w Saragossie pod górę i pod wiatr nie czuję się kompetentna, aby w tej sprawie wyrokować.

 

Przenosimy się do przewodniej narracji. Poznajemy Marię, która przechodzi traumę związaną z prześladowaniem przez obcego mężczyznę, dlatego jej terapeutka uznała, że idealnym lekarstwem będzie spędzenie weekendu w podejrzanym lesie, do którego dotarcie zajęłoby policji kilka godzin. Maria korzysta z rady i zabiera na przygodę swoje cztery przyjaciółki, których głębia charakterologiczna jest odwrotnie proporcjonalna do stumilowości. Rozpoczyna się krwawy atak Puchatka i Prosiaczka na przybyszki, których nawet nie zamierzają zjeść, bo okazało się, że Puchatek to jednak woli miodek, a nie mięso.

 

Nie zamierzam zdradzać wszystkich smaczków, ponieważ liczę, że tłumnie stawicie się w kinie. Nie mogę jednak nie wspomnieć o kilku aspektach, przez które zamierzam założyć dodatkowe konta na Filmwebie, aby podnosić średnią ocen tego filmu i sama ze sobą prowadzić na forum dyskusje odnośnie do pionierskości Miodu i krwi.

 

Po pierwsze: moja fascynacja, obarczona jednak moim wąskim horyzontem intelektualnym, czasoprzestrzenią skonstruowaną przez Rhysa Frake'a-Waterfielda. Na przykład kiedy wyraźnie mamy powiedziane, że jest 3:00, Maria leży w łóżku przy oknie, z którego biją promienie słońca, zaś całe mieszkanie, do którego włamał się wcześniej wspomniany stalker, jest spowite naturalnym światłem. Początkowo miałam pewne wątpliwości odnośnie do tego, co widzę, jednak szybko domyśliłam się, że akcja rozgrywa się w tej części Anglii, która znajduje się za kołem podbiegunowym, i akurat wypada dzień, w którym słońce przez 24 godziny znajduje się powyżej horyzontu. Stumilowy Las za to najwyraźniej znajduje się w tej części Wysp Brytyjskich, gdzie kalejdoskop pór dnia i nocy robi z moim mózgiem to, co z niedowierzającymi w sympatyczne stworzonka kobietami uczyniła gilotyna do metalu, która jest podstawowym elementem każdego magicznego lasu.

 

Po drugie: różnorodność granic wytrzymałości ludzkiego ciała stykającego się z wachlarzem przyrządów mających zadać mu ból fizyczny. Na szczególne wyróżnienie zasługuje tutaj warkocz, którym Puchatek okłada plecy Krzysia. Warkocz, który miał pochodzić od zlikwidowanego niedowiarka w postaci ukochanej Krzysia, której długość włosów nie pozwoliłaby na utworzenie nawet 1/3 tego splotu. Należy jednak przyznać, że fantastycznie zobrazowano tutaj przenikanie się bólu psychicznego z fizycznym, bowiem symbolizujący unicestwienie kobiety warkocz zadaje krzysiowym plecom rozcięcia układające się w momentalnie rozkładające się kratery. Równie ikoniczne jest pokonanie jednej z przyjaciółek Marii, których ze względu na wysublimowane portrety psychologiczne nie da się odróżnić. Mianowicie Lara albo Jess, albo Alice, albo Tina bez uprzedniego zadania jej powalającego ją ciosu pada trupem na podłogę. Na szczęście kilka chwil później bez zadraśnięcia powstaje z martwych. Nu pagadi, Puchatku.

 

Po trzecie: budujące napięcie oczekiwanie bohaterów na wymierzenie pilnego ciosu agresywnym oprawcom. Kiedy już się wydaje, że nasze ofiary losu mogą odwrócić bieg zdarzeń, muszą czekać na swoje Avengers: assemble. W końcu o wiele efektowniej ogląda się spuszczane im manto po przeczekaniu przez nich momentu na zaatakowanie z zaskoczenia. Mamy też nawiązania do najlepszych filmów akcji, ponieważ poszczególne postacie czekają na wykończenie innego bohatera, aby wkroczyć do akcji i samemu polec, co zasługuje na dodatkowy punkt za uporządkowanie i nienachalność fabuły.

 

Po czwarte: wybory techniczne. Jako ogromny fan wyrafinowanego montażu spod znaku wyciemniania planszy, zostałam absolutnie dopieszczona. Widać, że cały zespół był w porównywalnym stopniu zaangażowany w proces realizacyjny, szkoda tylko, że biegnący i machający kamerą operator nie mógł powstrzymać niecnych zamiarów polującego na jedną z dziewczyn Puchatka. Zawsze doceniam też niebanalne zakończenia. Urwane krańce produkcji rodem z Cichego miejsca, niedopowiedziana końcówka w stylu Incepcji? Nawet mnie nie osłabiajcie. Mam nadzieję, że twórcy tych niby awangardowych filmów, które właśnie powstają, siedzą teraz z kajecikami w kinach i notują.

 

Nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was wszystkich do kin, póki jeszcze oferują one slasher, na który jako ludzkość nie zasłużyliśmy. Był to seans otwierający nie tylko oczy, ale i usta. Nie zapomnę go nigdy.

Zuzanna Ptaszyńska

Doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego (nauki o polityce i administracji - stosunki międzynarodowe) zamiłowana w historii popkultury i wszystkim, co brytyjskie.