Różowy papier toaletowy - trzy warstwy, ekstra cienki. „Barbie” [RECENZJA]
- Dodał: Sebastian Sierociński
- Data publikacji: 31.07.2023, 20:45
Wyobraźcie sobie sytuację - lata 50. XX wieku, Kalifornia. Ciepłe lipcowe popołudnie, raźnym krokiem zmierzacie ku Los Angeles Theatre. Za ostatnie 20 centów kupujecie bilet do kina. Barbie. Odważna produkcja, humorystyczny, ale wartościowy komentarz dotyczący równości płci, kanonów piękna i wartości kobiety w społeczeństwie. Wreszcie uszczypliwy żart posłany w stronę toksycznej męskości. Kino wyprzedzające swoje czasy i bez wątpienia warte uwagi. Ten film zmieni świat, mówię Wam! A jednak Barbie do kin wychodzi nieco później, bo jakieś 70 lat po opisywanym scenariuszu. Na seans dojechałem w towarzystwie dżentelmenów z kółka biznesowo-pokerowego, każdy z cygarem w zębach i gustownym smokingiem na grzbiecie. Kobiety zostały w domach. Gotują obiad i prasują te swoje śmieszne różowe kiecki z plastiku. Po filmie jedziemy na brandy i spotkanie Klubu Miłośników Koni i Patriarchatu. Życie jest piękne.
Największą bolączką Barbie jest fakt, że na srebrnym ekranie kina ukazała się o wiele za późno. Kiedyś uznałbym ją za dzieło jak najbardziej aktualne, a przy całej swojej żartobliwo-cukierkowej otoczce niezwykle wartościowe, bo mówiące wprost o stygmatyzacji kobiet, które pragną wybrać samodzielnie ścieżkę kariery i rozwijać ją wedle własnego uznania. Słowo klucz to kiedyś. Najnowsze dzieło Grety Gerwig oglądam bowiem w 2023 roku, wraz z współoglądającymi obu płci. Każdy ma równe szanse, by przygotowywać się do matury, zdawać sesję egzaminacyjną, bronić pracy doktorskiej, zostać lekarzem, prawnikiem, nauczycielem, szambiarzem, kierowcą Ubera i – jednym słowem - układać życie według osobistego widzimisię. A jednak Barbie przywiodła na myśl pełen pretensji skowyt, rozpaczliwe wołanie o pomstę do nieba i walkę z... no właśnie, kim?
Tytułowa Barbie żyje w świecie pozbawionym negatywnych wrażeń. Dzień rozpoczyna w idealnym humorze i równie bosko czuje się późnym wieczorem, kiedy przy akompaniamencie skocznej muzyki udaje się na spoczynek, szczebiocząc z równie perfekcyjnymi przyjaciółkami. Każdy dzień w Barbie Landzie jest słoneczny, pełny tańca i śmiechu. Cóż, do czasu. Bohaterkę zaczyna bowiem męczyć mroczna myśl o nieuchronności śmierci i wątpliwym celu egzystencji. By rozwikłać tę zagadkę będzie musiała udać się do realnego świata i skonfrontować z własną naturą, przy okazji poznając prawdę o wartości ludzkiego istnienia.
Do pewnego momentu film ogląda się znakomicie, jak jeden z epizodów świetnego Black Mirror. Cukierkowość przekracza granice absurdu, czwarta ściana jest łamana tu i ówdzie, a błyskotliwa kreacja przedstawionego świata robi wrażenie szczegółowością i sposobem narracji. Śledzimy losy częściowo świadomych siebie, ludzkich odpowiedników zabawek i to doświadczenie w sali kinowej jest czymś zupełnie nowym. Pod tym względem pierwsza połowa Barbie to małe dzieło, swoją świeżością i przyjemnym humorem zapowiadająca bez wątpienia udany seans. Co się w takim razie zepsuło?
Znam (i bardzo lubię) filmografię Grety Gerwig. Wobec tego jestem świadomy, że to reżyserka o określonych poglądach, których nie waha się ukazywać w swoich produkcjach. Szanuję to i doceniam, choć rzecz jasna nie zawsze się z nimi zgadzam. Barbie to jednak zupełnie inna para kaloszy. Film podejmujący się ważnego zadania, bo przemówienia do młodych ludzi z całego świata, ale... robiący to w błędny, wręcz absurdalny sposób. Scenariusz z gracją złamanej łopaty podsuwa pod nos młodym dziewczynkom pasywno-agresywną papkę, przygotowując je na to, że przy wejściu w dorosłość czeka je nic innego, jak zmasowany atak – przymus konwenansów, od siedzenia z prostym kręgosłupem, przez nienaganny wygląd 24/7, po chorobliwy przymus bycia istotą idealną, bo jakiekolwiek wady spotkają się z publiczną awersją i wykluczeniem.
I choć wspieranie dziewczyn/kobiet jest rzecz jasna w porządku, tak Barbie idzie o krok dalej, oferując im prostą drogę do ratunku z tego opresyjnego społeczeństwa, gdzie kobieta jest wizytówką mężczyzny i ma chodzić jak w zegarku z przyklejonym uśmiechem. Podczas seansu miałem ochotę rozejrzeć się ukradkiem, by upewnić, czy aby nie znalazłem się w Korei Północnej albo nie jestem bohaterem Opowieści podręcznej Margaret Atwood. Okazuje się, że nie, wszystko jest w porządku. Miejsce obok zajmuje moja dziewczyna, ubierająca się tak, jak sobie tego życzy. Rząd niżej zasiadły cztery nastolatki, żadna o dziwo nie ma burki. Jeszcze dalej dostrzegam małżeństwo i mogę się mylić, ale żona chyba nawet nie ma w rękach tacy z whisky i cygarami. Doprawdy, zaskakujące!
Wobec tego nie uznaję płaczliwego monologu jednej z bohaterek, która w szale uzewnętrznia wszystko to, co leży jej na sercu, na nowo odkrywając Amerykę. W teorii emocjonalnej (w praktyce wyjątkowo słabo zagranej) scenie uświadamia żeńską część widowni, że nie musi być idealna w każdym calu. No cóż, z pewnością tego nie wiedziałyście, drogie panie. Oto nadchodzi rewolucja w postaci pustych sloganów i wykrzyczanych prawd, które w centrum Europy, w trzeciej dekadzie XXI wieku zna każda osobniczka zdeterminowana chromosomem X. W tym momencie zasnąłem, budząc się dopiero na dźwięk głosu Ryana.
A skoro już o samcach mowa (samcach, bo przez większość filmu Greta głównie do roli tępego, naiwnego chłopa sprowadza większość przedstawicieli płci równie pięknej), wizja toksycznej męskości a la Gerwig to doprawdy intrygujący konstrukt. Jakkolwiek błędny by on nie był, śledziłem go z pewną ciekawością. Tym bardziej, że walcząc ze stereotypami produkcja nie waha się już rzucić nimi. Podwójne standardy, rzecz jasna humorystyczne i to oczywisty zabieg scenopisarski, a jednak małą prywatę w tej narracji wyczułem. Czyżby jakaś osobista wendetta? Gdyby Poinformowani.pl byli portalem plotkarskim, wspomniałbym o burzliwym związku i rozwodzie pani reżyser. Całe szczęście, że nie muszę.
Barbie to film pełen sprzeczności i filmowego absurdu. O braku konieczności wyglądania jak gwiazda filmowa mówi Margot Robbie, wyglądająca jak... rany boskie! Gwiazda filmowa! Dziewczyny omotane urokiem Kena nie wiedzą, że mogą ubierać się wedle własnej woli i są głęboko zaskoczone na widok spodni. Wreszcie na oczach pożądliwego tłumu stres czuje tylko tytułowa bohaterka, zaś jej męski partner czuje się jak ryba w wodzie, bo przecież ofiarami werbalnego molestowania padają wyłącznie kobiety. Wszystko to sprawia, że całość trudno jest traktować zupełnie poważnie, nawet po usunięciu całej żartobliwej warstwy. Brak tu bowiem dojrzałości i należytej uwagi, na którą zasługuje tak ważna tematyka relacji damsko-męskiej i roli każdego człowieka w społeczeństwie.
Abstrahując jednak od scenariuszowej amatorszczyzny, jaką popisała się Gerwig w drugiej części scenariusza, Barbie jest filmem... częściowo udanym. Przyzwoicie zagranym, bo na duet Robbie i Goslinga zawsze miło popatrzeć, nieżałującym prostego, ale zabawnego humoru i żartów słownych, wreszcie czerpiącym garściami z konwencji zabawkowo-realnego świata. To kino atrakcyjne wizualnie, głównie za sprawą pastelowych barw i wyczuwalnego plastiku, w kapitalny sposób kontrastującego z zimnymi barwami świata realnego (szokujące, że na potrzeby filmu Los Angeles zabrano przesycony słońcem blask i wszechobecną pomarańczowość!). Tę zabawę formą i oprawą doceniłem z całą mocą, ciesząc się długimi przejściami kamery i kuriozalnym połączeniem elementów przywodzących na myśl rekwizyty teatralne z prawdziwymi aktorami. Te elementy ratują obraz od miana gniota, bo fabularnie nie wyszło tu nic i nawet poboczny wątek trudnej (i boleśnie oklepanej) relacji matki z nastoletnią córką koniec końców umarł śmiercią naturalną i wykpił się w ostatnim rozdziale, podobnie jak przerysowana postać złego szefa szefów w garniturach, który swój potencjał absolutnie miał.
Chciałbym powiedzieć, że dwie godziny z Barbie minęły jak mgnienie oka. Problem w tym, że nie minęły nawet tak, jak pół godziny Oppenheimera, na plecach którego różowy potworek błyskawicznie zbliża się do miliarda w box offisie. Niestety, blondwłosa opowieść nie trzyma tempa, nieumiejętnie rozkładając wątki i pod koniec spiesząc do rychłego zakończenia opowieści. W pewnym momencie zakrawa to o absurd, tak jakby bohaterowie przypomnieli sobie, że czas przestać tańczyć i szybko zwijać mandżur, bo napisy końcowe za pasem, a tu trzeba jeszcze pokazać trochę Margot, spróbować (i tylko spróbować) wzruszyć widza i zaserwować mu jakieś tanie kawałki o równości każdego z każdym i powszechnej wspaniałości. Tanie, bo kłócące się z narracją utrzymywaną przez całą produkcję. Osobiście tę niekonsekwencję uważam za brak odwagi i kolejny mankament. Gerwig najwyraźniej nie zna starego porzekadła, że jak złapią cię za rękę, mów, że to nie twoja ręka, a jak robisz słaby film, nie udawaj, że jest dobry, bo ma urocze zakończenie.
Obecnie jestem przekonany, że Barbie mogłaby być zdatna do ponownego obejrzenia. Kluczem byłby banał. Fabuła zakończyłaby się przewidywalnym morałem o wartości każdego człowieka i wewnętrznym pięknie. Do kin trafiłaby jako dzieło na pół gwizdka, do obejrzenia i zapomnienia, a za kilka lat wujek Janusz miałby co oglądać do niedzielnego obiadu. Darowałbym sobie natomiast mierne próby umoralniania i tej artystycznej walki o emancypację kobiet. Podobne starania i środki przydałyby się zgoła gdzie indziej – chociażby w krajach trzeciego świata, gdzie kobiety rzeczywiście nie mają szans na bycie sobą. Albo krajach arabskich – tam o ich prawach nawet nie słyszano. Zamiast tego lepiej w różowych okularkach walczyć z wiatrakami, którymi już od dziesiątek lat targa silny wiatr i zza reżyserskiej katedry dawać ludzkości ważną lekcję. Problem w tym, że odrobiliśmy ją już dawno temu, a ja na tak wtórny i tendencyjny model edukacji ze zniecierpliwieniem macham dłonią. I oby na przyszłych zajęciach było zastępstwo...
Ogólna ocena: 5/10
Sebastian Sierociński
Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com