OFF Festival Katowice 2024 [RELACJA]
Michał Murawski/OFF Festival

OFF Festival Katowice 2024 [RELACJA]

  • Dodał: Jakub Banaszewski
  • Data publikacji: 06.08.2024, 17:16

Jak co roku, w pierwszy weekend sierpnia, fani alternatywnych brzmień opanowali katowicką Dolinę Trzech Stawów. W tym roku, już po raz siedemnasty, odbyła się tam bowiem kolejna edycja OFF Festivalu. I tym razem nie brakowało wielu muzycznych wrażeń i odkryć, które wypełniły trzy festiwalowe dni.

 

Impreza pod organizacyjnym szyldem Artura Rojka, po udanej zeszłorocznej edycji, która wysoko postawiła poprzeczkę, nie zawiodła i tym razem, po raz kolejny udowadniając, że niekoniecznie w mocnym na papierze składzie, a klimacie i artystycznych zaskoczeniach, tkwi jej siła. I choć pierwszy festiwalowy dzień rozkręcał się spokojnie i naznaczony został głównie przez – tradycyjnie już – deszczową pogodę, to nie zabrakło też tak wyczekiwanych muzycznych wibracji.

 

Festiwal, podobnie jak i w ostatnich latach, otworzyła solidna reprezentacja polskiej sceny młodego pokolenia. Jako pierwszy na festiwalowej scenie pojawił się Mateusz Tomczak, który mimo trudnego zadania, porwał do zabawy OFF’owy Tent Stage. Za to, gdy główną scenę przejęła gitarowa formacja Lochy i Smoki, swoje występy i debiuty na katowickich scenach zaliczyli Ziomcy oraz Dominika Płonka. Pierwszym, mocno wyczekiwanym spotkaniem na siedemnastej edycji OFF Festivalu był koncert brytyjskiej kapeli English Teacher, okrzykniętej przez prasę jednym z najbardziej obiecujących zespołów sezonu. Po wydaniu w styczniu tego roku świetnego debiutu This Could Be Texas można było oczekiwać wiele, ale zespół – dowodzony przez wokalistkę Lily Fontaine – zaprezentował bardzo stonowany i zachowawczy set, oddając co prawda studyjny klimat pierwszego krążka, ale zdecydowanie zabrakło tu werwy i scenicznego obycia. Niczego nie brakowało za to pierwszemu z festiwalowych zaskoczeń, który jako kolejny przejął otoczoną drzewami Scenę Leśną. Nourished by Time, bo o nim mowa, udowodnił, że nie potrzeba wiele, by porwać tłum i zaskarbić sobie serca ciekawskich fanów. Jego mieszance elektroniki i R’n’B, z mocnymi wpływami lat 80. (duch Prince’a czuwał nad Katowicami), nie zaszkodził nawet nasilający się deszcz – Amerykanin skutecznie zaczarował publikę i zaprosił do swobodnego tańca i zabawy. Ależ ta muzyka musiałaby zabrzmieć w pełnym wydaniu z żywym zespołem, skoro sam roześmiany wokalista z laptopem, na żywo poradził sobie świetnie. Pierwsze pozytywne zaskoczenie, po które rokrocznie powracam na OFF’a.

 

Na Scenie Głównej nie działo się wcale mniej ciekawie, choć trzeba przyznać, że organizatorzy postawili tym razem na mocno współczesne brzmienia, ewidentnie mające na celu przyciągnięcie na festiwal nowej generacji fanów. I tak polski raper Kaz Bałagane założył na tę okazję swoje „spodenki do ćpania” i trudno było nie patrzeć na jego występ z przymrużeniem oka. Za to ożywczą charyzmą wyróżniła się Sevdaliza, międzynarodowa wokalistka o korzeniach irańskich i holenderskich, która z charyzmą i pewnością siebie godną największych gwiazd pop przejęła główną scenę z taneczną i zaraźliwą mieszanką popu, trip hopu i elektroniki. Nie trzeba egzystować w tej muzycznej bańce, by docenić tak udany występ. Niemniej wzorcowe show zaprezentowali też przedstawiciele innych, licznych gatunków na OFF’ie. Na Scenie Eksperymentalnej wystrzałowe, skrzące się od najróżniejszych wpływów show zapodała szalona wokalistka i DJ-ka Alice Longyu Gao, a w Tencie rządziło polskie trio Łona x Konieczny x Krupa, którzy po wydaniu udanego i gorąco przyjętego albumu Taxi, dowiedli swej wybornej formy.

 

Festiwale to nie tylko dobra zabawa, spotkania ze znajomymi i poszukiwanie nowych muzycznych wrażeń, ale też bardzo często sztuka wyborów, gdy w tym samym czasie scenę przejmują dwie gorące nazwy. Bardzo często organizatorzy próbują rozwikłać ten zgrzyt, umiejscawiając na różnych scenach o tej samej porze przedstawicieli skrajnie różnych gatunków. Inaczej jednak było w tym roku w Katowicach, gdzie dokładnie o 22:35 wystartowały dwa koncerty, mogące skusić ten sam muzyczny target. Nie da się być w dwóch miejscach na raz, więc trudny, niczym rzut monetą, wybór padł w pierwszej kolejności na londyński band bar italia, który już od paru lat daje się zauważyć na gitarowej scenie współczesnej alternatywy. Trudno było jednak nazwać ich występ eksperymentalnym, zgodnie z nazewnictwem sceny, na której grali. Zgrabne melodie, dzielone na uzbrojoną w tamburyn wokalistkę i dwóch gitarzystów wokale oraz pożenienie shoegaze’owych wpływów z tradycją britpopu – niby wszystko znamy i lubimy doskonale, jednak czegoś w ich występie zabrakło, a powtarzalność chwytliwego, acz nużącego schematu, pozwoliła urwać trochę czasu na drugi, rywalizujący o uwagę fanów band, który okazał się być dużo ciekawszy. Belgijskie trio Brutus, ze śpiewającą perkusistką Stefanie Mannaerts, skutecznie zatrzymało uwagę i zachwyciło nieoczywistością brzemienia, połamanymi przejściami i gitarowym tłem, które mimo posthardcore’owego ciężaru wypełniło przestrzenie skąpanej deszczem Sceny Leśnej.  

 

Jednak czym było te parę kropel na Brutus wobec fali, która zalała Dolinę Trzech Stawów wraz z pojawieniem się na scenie głównej gwiazdy pierwszego dnia imprezy – lubianej i docenianej amerykańskiej kapeli Future Islands. Zgrabne łączenie synth-popowej energii z najlepszymi wpływami porywającej gitarowej alternatywy oraz przede wszystkim wyjątkowa charyzma wokalisty grupy Samuela Herringa, sprawiły, że na chwilę zapomnieć mogliśmy o ulewnym deszczu i szalejącej w oddali burzy. Warunki pogodowe przeszkodziły w lepszym odbiorze koncertu i zatraceniu się w wyzwalającym tańcu, jednak liderowi Future Islands wcale to nie przeszkadzało. Herring przechodził samego siebie i mimo dość słyszalnych problemów z głosem i ze zdrowiem, dawał z siebie wszystko – podczas żadnej piosenki nie powtórzył tych samych tanecznych ruchów, które rozbrajały i urzekały jednocześnie. Niedobory wokalne nadrabiał spontanicznymi warknięciami, okrzykami i kokietowaniem publiczności. A gdy tylko rzucił się na pogłębiającą się na scenie kałużę pełną wody, przekonał już chyba wszystkich nieprzekonanych. I choć ikoniczne Seasons (kto nie widział - obowiązkowo nadrobić występ zespołu u Davida Lettermana!) nie wybrzmiało z oczekiwaną przeze mnie mocą, występ w takich warunkach z pewnością zaliczam do udanych i niezapomnianych. Bo to nie doskonałość i perfekcja, a takie właśnie momenty szczerej, niezmordowanej zabawy na scenie zostają w sercu koncertowicza najdłużej. Wszystkie inne braki znikną w pamięci jak łzy w deszczu.

 

Piątkowy deszcz, który ulewnie naznaczył pierwszy dzień OFF Festival’u, skutecznie zmył wszelkie braki nienachalnie rozkręcającego się festiwalowego klimatu i sążniście podlał grunt pod kolejny dzień imprezy. A sobota i drugi dzień festiwalu była zaskakująca jak zaglądające nad Dolinę Trzech Stawów i równie mocno wyczekiwane słońce. Zgodnie z powtarzającą się od paru lat tendencją, na każdy nierówny piątek przypada na OFF’ie bardzo udana sobota. I tak było od samego początku, bo drugi dzień imprezy rozpoczął się od energicznego występu polskiego zespołu Kresy. Na Głównej Scenie rządził za to wesoły trójmiejski kolektyw Klawo, który radosnym klimatem swojej interpretacji zabawowego połączenia jazzu i muzyki świata zwiastować mógł tylko udany dzień. Solidny jazzowo-elektroniczny wykręt zaserwowała też Siema Ziemia, grupa znana z piątkowego występu z raperem Łoną, która udowodniła, że w polskim współczesnym jazzie dzieje się naprawdę dużo, dobrze i ciekawie.

 

Ciekawie było też niewątpliwie na koncercie, który przyciągnął prawdziwe tłumy na Scenę Eksperymentalną. Duet Puuluup, fajniejsza i estońska wersja Grupy Mocarta, znany z szalonego występu na ostatniej Eurowizji, pokazał, że weselny wąż, śpiewanie o rolnictwie, rozbrajający stand-up i sceniczny kabaret, mogą iść razem w parze, działać bez zarzutu i podrywać do wspólnej zabawy. Powiedzieć, że dla takich odkryć i takich występów tak chętnie wracam na Trzy Stawy, to nic nie powiedzieć. Chwilę wytchnienia przyniósł za to lekki i wyluzowany występ Amerykanów z Tank and the Bangas. Spory tłum ciekawskich zebrał za to kontrowersyjny John Maus, dając dziwny, nadpobudliwy performance, który z koncertem miał raczej niewiele wspólnego, ale podobno de gustibus non est disputandum. Ale to co najlepsze drugiego dnia oraz na całej siedemnastej edycji OFF Festivalu, miało dopiero nadejść. Bo tam gdzie OFF zaskakuje najmocniej, tam muzyka i płynąca ze sceny energia mówi sama za siebie. Tak było właśnie na koncercie Baxtera Dury’ego, który zawładnął –  i jest to najtrafniejsze słowo – sceną główną oraz umysłami bawiącej się do utraty tchu publiczności. Zblazowana aura francuskiego lowelasa z francuskiego południa, post-punkowa energia w głosie, rozbrajający taniec bohatera wieczoru i świetny towarzyszący mu zespół, na czele z uroczą chórzystką na klawiszach – wszystko to ułożyło się w fantastyczny pokaz charyzmy i scenicznego luzu, którego od Baxtera mogą uczyć się młodsi wykonawcy. Pleasure, Miami, Cocaine Man, Celebrate Me – to tylko kilka tytułów z bogatej setlisty, które idealnie oddają klimat tego doskonałego show. A odegranie wieńczącego całość duetu z Fredem Again (Baxter) These Are My Friends był już kulminacją beztroskiego szaleństwa, za jakie kocham letnie festiwale.

 

Szaleństwom nie było końca również na kolejnym koncercie, który był naturalną konsekwencją występu Dury’ego i bardzo sprytnie umiejscowioną pozycją w sobotnim rozkładzie jazdy. Szaleńczy popis nowojorskiej kapeli Les Savy Fav na Scenie Leśnej może bowiem rywalizować z Bacterem o miano najlepszego koncertu tej edycji. Podobnie jak w piątkowy wieczór z Future Islands, tak i tu za sukcesem występu bezapelacyjnie stanął lider zespołu Tim Harrington, który poszedł jeszcze o krok dalej, a w zasadzie o wiele kroków i już na początku koncertu ruszył ku publiczności, lądując ostatecznie w tłumie, a nawet w oddalonej od sceny strefie gastronomicznej. Ciągnący się za wokalistką po terenie festiwalu mikrofonowy kabel, przemierzał kolejne odległości za Harringtonem, który za to gubił po drodze kolejne elementy garderoby, zostając ostatecznie w samej bieliźnie i w objęciach fanów pod sceną i nie tracąc nic na muzycznej jakości. Widziałem wiele podobnie szalonych koncertów, również na katowickim festiwalu, jednak tutaj za wygłupami wokalisty szła jeszcze świetna forma zespołu i gitarowa uczta w tle. Doskonała zabawa do utraty tchu i wyśmienita prezencja kapeli – czego chcieć więcej?

 

Wiele dobrego usłyszeć się dało o koncercie Edyty Bartosiewicz, która w festiwalowym namiocie wystąpiła akustycznie w ramach solo actu. Obfity lineup tegorocznego OFF’a niestety nie wybacza, trzeba będzie nadrobić te zaległości w niedalekiej przyszłości, wszak Bartosiewicz to prawdziwa ikona polskiej piosenki. A jeśli już o kobiecych ikonach mowa, cóż rzec więcej o koncercie headlinerki drugiego dnia festiwalu - legendarnej Grace Jones. Ikoniczna modelka, aktorka i oczywiście piosenkarka zaprezentowała się w imponującej formie scenicznej, jak i fizycznej, porywając do zabawy katowicką publiczność. Aż trudno było uwierzyć, co wyprawia na scenie 76-letnia gwiazda, zmieniająca co rusz kostiumy i zachwycająca zwartą i kuszącą choreografią. Kariera Jones w dużej mierze oparta jest na coverach innych artystów, którym pochodząca z Jamajki artystka zawsze nadawała wyjątkowy autorski sznyt. Nie inaczej było w Katowicach, nie zabrakło bowiem pulsującego Nightclubbing Iggy’ego Popa, który na tej samej scenie szokował dwa lata wcześniej, czy poruszającej wersji gospelowego hymnu Amazing Grace. Największe owacje zebrało oczywiście kultowe Libertango oraz kończące show Pull Up to the Bumber, które Jones spędziła na ramionach jednego z ochroniarzy i w deszczu konfetti oraz Slave to the Rythm, które artystka zaśpiewała non stop kręcąc hula hopem w rytm zaraźliwych disco rytmów. Solidny przelot przez barwny świat prawdziwej ikony popkultury oraz spotkanie z legendą pełne ogromnego dla Jones podziwu. Świetne zakończenie drugiego, pełnego wrażeń dnia festiwalu.

 

Entuzjazm i emocje, które trzymały mocno po zakończeniu obfitującej w same pozytywne wrażenia soboty, został prędko ostudzony w drodze na trzeci i ostatni dzień festiwalu. Tegoroczna edycja obyła się bez obecnych często na katowickiej imprezie niezapowiedzianych odwołań koncertów w ostatniej chwili, ale niestety niewolna była też od nieprzewidzianych zdarzeń, które zdefiniowały po części zakończenie wydarzenia. Najpierw, nim niedziela na dobre rozpoczęła się wraz z koncertami Dłoni czy trójmiejskiego składu JAD, w mediach społecznościowych organizatorów gruchnęła wiadomość, że kwarter z Manchesteru Maruja – jeden z faworytów trzeciego dnia OFF’a – wystąpi w Dolinie Trzech Stawów bez swojego saksofonisty, który uległ kontuzji. Brak tego instrumentu nie wpłynąłby pewnie na brzmienie innych, podobnych im zespołów, jednak w tym przypadku jego obecność była kluczowa i wyróżniała grupę z licznych, wyrastających jak grzyby po deszczu kapel post-punkowych, które przewinęły się przez OFF Festival. Występ zespołu należy zaliczyć jednak do udanych, choć jego członkowie zdawali się być – co zrozumiałe – dość nieobecni i myślami gdzieś indziej. Charyzmatyczny wokalista zespołu  Harry Wilkinson dwoił się i troił, by jednocześnie wejść w rolę pełnoprawnego lidera i załatać lukę po nieobecnym Joe Carroll’u, jednak czegoś tu zabrakło i tym razem wiemy czego. No cóż, pozostaje czekać na występ grupy w Polsce w pełnoprawnym składzie, studyjnie bowiem brzmią dużo bardziej ogniście i zadziornie niż miało to miejsce w Katowicach.

 

Pech nie opuścił również kolejnego gitarowego składu, który zaraz po grupie z Manchesteru, zatrząsnąć miał w posadach Sceną Eksperymentalną. Tak też po części się stało, bo nowojorski band Hotline TNT zaczął soczyście i wszystko wskazywało, że będzie to udany koncert. Niestety, w trakcie występu gitarzysta grupy wskutek upadku na scenie doznał kontuzji, a rozkręcające się show zostało przerwane. Panowie obiecali jednak, że za rok wrócą i dokończą dzieła na OFF Festivalu – trzymamy za słowo! Lekki niedosyt tego feralnego dotąd dnia skutecznie złagodzili niezatrzymani członkowie zespołu Lasy, którzy, grając zakorzenioną w latach 90. i podkręconą obecnością żywej perkusji mieszankę techno i elektroniki, rozkręcili na Scenie Leśnej imprezę, która spokojnie mogłaby wieńczyć cały festiwal, a za dnia nabrała dodatkowego uroku. A z pewnością nie był to jeszcze koniec, organizatorzy mieli jeszcze w zanadrzu parę asów w rękawie. I tak, z rześkiego, leśnego klimatu w mgnieniu oka przenieśliśmy się na pustynny bezkres gitarowych przestrzeni, które zaserwowała australijska grupa Glass Beams. Twarze zakryte za bliskowschodnimi maskami i hipnotyzujące muzyczne pętle, którym nie sposób się było oprzeć – stworzyły absolutnie wyjątkowy klimat, owijając sobie wygłodniałych fanów wokół palca. Smakowita instrumentalna uczta zapodana iście prostymi, acz zapadającymi w pamięci środkami.

 

Koncert dnia był jednak dopiero przed nami, a nim to się stało, na Scenie Leśnej swym brzmieniem zaskoczyła Kanadyjka Debby Firday, która do anturażu energetycznej mieszanki hip-hopu i elektroniki, sprytnie przemyciła punkowy zadzior i cięte gitary – ciekawy eksperyment. Ostrą jazdę zafundowali też panowie z kultowej już Furii, black metalowej formacji z Katowic, którzy po wydaniu zeszłorocznego albumu Huta Luna zaprezentowali się oczywiście mocno, ale i zaskakująco melodyjnie. Gęsto za to było pod Sceną Eksperymentalną, gdy najcięższe działa wytoczyli nowojorczycy z Model/Actriz, wspomniani już bohaterowie dnia. Ich post-punkowe brzmienie w festiwalowym namiocie bardzo metalicznie i industrialnie, a noise’owy rodowód idealnie zgrał się z gorącą atmosferą pod sceną. Wokalista grupy Cole Haden, tropem liderów poprzednich dni, równie chętnie nurkował wśród publiczności, testując możliwości techniczne i cierpliwość członków ochrony. Śpiewanie kolejnych utworów fanom twarzom w twarz tylko podkręciło i tak buzujące już mocno emocje. Świetny koncert, zdecydowanie jedenz pretendentów do najlepszego występu siedemnastej edycji OFF Festivalu, która po tym  wulkanie emocji, zakończyła się już w bardziej stonowanym stylu i niestety nijakim secie trzeciego z headlinerów – The Blaze. Francuski duet niczym nie zaskoczył, ani nie poderwał do tańca styranej trzema festiwalowymi dniami publiczności. W ich występie brakowało iskry, czegoś, co poderwałoby fanów ten ostatni raz. Niestety, czego jak czego, ale nijakości i bylejakości, stali bywalcy imprezy wybaczyć nie mogą. Dobrym akcentem na zakończenie kolejnej edycji OFF’a był za to udany koncert innego duetu - Mount Kimbie – który to, po wydaniu w tym roku świetnego krążka, godnie zwieńczył i pożegnał przybywających do Katowic wielbicieli muzycznych wrażeń.

 

OFF Festival po raz kolejny, już po raz siedemnasty, zaczarował, zaskoczył i pozwolił zatracić się wszystkim zgromadzonym w Katowicach fanom w twórczych eksploracjach. Nie brakowało pozytywnych niespodzianek, premierowych odkryć i spotkań z wciąż żywymi legendami sceny. Wszystko to zamknięte w trzech dniach festiwalowej zabawy. Właśnie za to tak kochamy tu rokrocznie wracać. Do zobaczenia za rok, osiemnasta edycja i pierwszy weekend sierpnia 2025 roku już czekają w kalendarzu.