Ostatnie tango Llosy - recenzja powieści "To dla pani ta cisza"

Ostatnie tango Llosy - recenzja powieści "To dla pani ta cisza"

  • Dodał: Bartosz Szafran
  • Data publikacji: 08.12.2024, 21:06

Przyznaję szczerze, że generalnie nie jestem fanem noblistów, z małymi wyjątkami ich nie czytuję (poza polskimi naturalnie, choć Olgi Tokarczuk większości książek nie przebrnąłem), czasami odnoszę wrażenie, że komitet noblowski wyznaje zasadę “im mniej zrozumiale, tym lepiej”, a tych pisarzy, których cenię najwyżej, omija szerokim łukiem. Z laureatem z 2010 roku poznałem się nim szwedzka akademia wyróżniła jego twórczość, ale nie pamiętam, wszak było to dwie dekady temu, bym wpisał autora do katalogu “must have”. Postanowiłem jednak odejść od swoich zwyczajów i przeczytać najnowszą powieść Peruwiańczyka. 

 

Wygląda na to, że Mario Vargas Llosa tą książką zamyk swój powieściopisarski dorobek. Trudno powiedzieć, czy należ ją zatem traktować jako swoisty pisarski testament, czy też podsumowanie życia i twórczości. A może po prostu pisarzowi znudziło się już pisanie, wyczerpała wena, pragnie przejść na zasłużoną skądinąd emeryturę i spokojnie żyć z niemałych zapewne tantiemów. Czytelnik jednoznacznej odpowiedzi na te pytania nie znajdzie na kartach To dla ciebie ta cisza, choć przecież już sam tytuł wydaje się znaczący. 

 

Ciekawa jest konstrukcja powieści, bo tak naprawdę to dwie książki w jednej okładce. Po pierwsze to historia wyimaginowanego peruwiańskiego pisarza, Tony’ego Azpilcuety, tworzącego dzieło swojego życia. Po wtóre, właśnie ta książka, przez Azpulicetę napisana. Naprzemiennie mamy rozdziały przedstawiające przejścia głównego bohatera i fragmenty jego dzieła. Tak naprawdę książkę można czytać chronologicznie, ale też najpierw wszystkie rozdziały nieparzyste, a potem parzyste (albo odwrotnie). 

 

Wydaje się, że Llosa w mocno skrzywionym zwierciadle pokazuje nam proces twórczy, który mógł być jego sposobem pisania. Mozolny, długotrwały, pełen skreśleń, wykreśleń, poprawek, wyrzucania do śmieci poszczególnych elementów dzieła, a nawet jego całości, pisania od nowa, niepewności, złości, zrezygnowania i gdzieś tam na samym końcu niewielkiego zadowolenia, trwającego jedynie do pierwszych recenzji, spotkań autorskich. Mam wrażenie, że pokazuje przy okazji spory dystans do samego siebie, do sukcesu, który niewątpliwie odniósł. Finał tego wątku jest mocno pesymistyczny, tak, jakby peruwiański noblista nie wierzył, że to, co napisał przetrwa zbyt długo i będzie cenione po latach. Myślę, że się głęboko myli, wszak zapisał się w historii literatury i słusznie uznawany jest za jednego z najważniejszych współczesnych pisarzy.

 

Jest to jednak przede wszystkim poemat o muzyce, która dla Llosy wydaje się być bardzo ważna, ważniejsza może niż literatura. Muzyka, śpiew, zabawa, to istota życia w krajach iberoamerykańskich, choć akurat najbardziej znane są festiwale w Brazylii, a ta przecież posługuje się językiem portugalskim. W tej książce w książce stawiana jest teza, że muzyka miała kolosalny wpływ na kształtowanie peruwiańskiego społeczeństwa, zarówno w ujęciu historycznym, jak i współczesnym. I to właśnie muzyka, ta ludowa, miejscowa, ma szansę zjednoczyć podzielone społeczeństwo. Teoria kontrowersyjna i odważna, zdaje się, że Llosa uniwersalizuje ją, rozszerza poza problematykę peruwiańską. Nie jestem znawcą tej gałęzi kultury, rzadko zasiadam i słucham, ale coś w tym jest, bo niektóre utwory faktycznie wpływają kojąco, uspokajająco, koncyliacyjnie. Nie wydaje się jednak, żeby Llosa wierzył, że jego teoria (przynajmniej głównego bohatera To dla pani ta cisza, a ten zdaje się być w pewnym stopniu alter ego pisarza) zdobędzie zrozumienie na świecie. 

 

Jest to wreszcie książka bardzo polityczna, inaczej być nie mogło w wypadku tego autora. Llosa niejako podsumowuje swoje poglądy na historię Peru (i świata przy okazji), staje zdecydowanie po stronie demokracji, wolności, ale i równości. Wszelką przemoc - fizyczną, materialną, społeczną krytykuje i odrzuca. Poza kilkoma ugrupowaniami terrorystycznymi nie wymienia nikogo z nazwiska i imienia, ale dla uważnego czytelnika nie będzie trudne zidentyfikowanie poglądów, którym pisarz zdaje się być konsekwentnie wierny. Ja tam osobiście polityką jako taką zwyczajnie się brzydzę, niemniej ta warstwa w lekturze mi nie przeszkadzała, nie jest ona pierwszoplanowa, popjawia się niejako przy okazji innych tematów. 

 

W warstwie formalnej poza wspomnianym eksperymentem narracyjnym dwóch książek w jednej okładce wszystko jest tradycyjne. Piękny, soczysty język, przyjemny w odbiorze styl, dopracowane szczegóły całej historii, wyraziste postaci i wreszcie zręcznie namalowane tło zdarzeń - rzecz dzieje się w Limie, ale i na peruwiańskiej prowincji. Trudno chwalić warsztat pisarza tak utytułowanego i o tak bogatym dorobku, w tych aspektach nie powinno tu być słabych stron. No i nie ma. 

 

Książka na pewno pobudza do myślenia, do rozważań o kondycji współczesnego świata, choć jest on tu zamknięty tylko do jednego kraju, ojczyzny autora. Nie są to niestety rozważania optymistyczne, przepełnieni nadzieją z tej lektury czytelnik nie wyjdzie. Ta książka, podobnie jak wszystkie Llosy, nie jest po prostu łatwa. To nie jest lektura, którą połyka się w dwa wieczory, nie da się jej czytać będąc fizycznie i psychicznie zmęczonym. Nie jest jednak aż tak wyczerpująca jak na przykład Rozmowa w katedrze, ale wymaga skupienia, ciszy, czystego, chłonnego umysłu. Niemniej warto poświęcić jej czas. Wszak ostatnią kropkę stawia pisarz, stawiany na równi z genialnym Marquezem. 

 

Czy będę tęsknił za Llosą nie wiem, czy ten swoisty testament skłoni mnie do sięgnięcia po inne jego powieści - kto wie, nie wykluczam. Lektura tej ostatniej powieści dała mi sporo satysfakcji.

Bartosz Szafran

Od wielu wielu lat związany ze sportem czynnie jako biegający, zawodowo jako sędzia i medyk oraz hobbystycznie jako piszący wcześniej na ig24, teraz tu. Ponadto wielbiciel dobrych książek, który spróbuje sił w pisaniu o czytaniu.