Foo Fighters - Medicine at Midnight [RECENZJA]
- Dodał: Jakub Banaszewski
- Data publikacji: 04.02.2021, 20:23
Amerykański zespół Foo Fighters powraca z pierwszą od czterech lat i dziesiątą w karierze płytą - Medicine at Midnight.
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Foo Fighters są jednym z największych zespołów rockowych na świecie. Ich ekscytująca, trwająca ponad 25 lat kariera wyniosła kapelę Dave’a Grohla na muzyczny szczyt, gdzie ma pewne miejsce wśród najsławniejszych legend gitarowego grania. Świadomy swego statusu zespół już od lat zdawał się celebrować ten fakt na scenach całego świata, dając porywające koncerty, skrzące się radością i rockową energią. Poprzedni rok zapowiadał się podobnie, zespół miał świętować okrągłą rocznicę swojej pierwszej trasy wraz z promocją nowego albumu, jednak plany pokrzyżowała globalna pandemia. Ekipa Dave’a Grohla nie złożyła jednak broni i postanowiła przekuć zaistniałą sytuację w coś dobrego i przenieść świętowanie na wydanie dziesiątego studyjnego albumu – Medicine at Midnight, którego premiera, przeniesiona o rok, nadchodzi 5 lutego 2021 roku.
I choć najnowszy album Foo Fighters powstał tuż przed wybuchem pandemii, nie sposób nie dostrzec analogii w przełożeniu jego premiery na czas bardziej odpowiedni: nie w środku globalnego zamieszania i paniki, a w momencie, kiedy doświadczeni i przyzwyczajeni do nowej rzeczywistości próbujemy na nowo się w niej odnaleźć. Foos chcieli po prostu nagrać lekki, pop-rockowy album, ale zmieniająca się codzienność wyprzedziła ich plany i Medicine at Midnight ukazuje się w chwili, kiedy najbardziej potrzebujemy muzycznego pokrzepienia. Bo Foo Fighters obietnicy dotrzymali - jest to prawdopodobnie najbardziej przystępny i piosenkowy album zespołu w karierze.
Już ich ostatnia płyta, wydana w 2017 roku Concrete and Gold, zapowiadała stylistyczną woltę, ku bardziej przebojowym brzmieniom, przy zachowaniu solidnej i mocnej gitarowej podstawy z jakiej zespół zasłynął najbardziej. Tylko jeśli tam muzyczne eksperymenty były zaledwie produkcyjnymi smaczkami i puszczaniem oka do fanów, to na nowej płycie Foo Fighters dali się ponieść temu kierunkowi na całego. Już od samego początku, od pierwszego numeru Making a Fire, jesteśmy wrzuceni w sam środek rockowej imprezy, podbitej funkowym beatem i radosnymi zaśpiewami. Niebezpodstawne były zapowiedzi niekwestionowanego lidera, gitarzysty i głównego kompozytora grupy Dave’a Grohla, który w wywiadach podkreślał najróżniejsze muzyczne inspiracje podczas tworzenia nowej płyty, wśród których najczęściej powracał najbardziej popowy album Davida Bowiego - Let’s Dance z 1983 roku. Oczywiście nie jest to płyta taneczna, Foo Fighters nie odwiesili nagle gitar na kołku i nie stali się zespołem stricte popowym, bo ciągle potrafią konkretnie przyłożyć, co udowadniają również na najnowszej płycie (mocne No Son of Mine w stylu Motörhead), ale Medicine at Midnight wyraźnie wyróżnia się pod względem brzmienia na tle pozostałych płyt formacji, nawet tych z ostatnich lat, gdzie bardziej przebojowe granie zaczęło przejmować stery. Singlowy Shame Shame to Foos, jakich jeszcze nie słyszeliśmy, podszyci funkiem i gęstym, tanecznym rytmem. Podobnie jest w utworze tytułowym, umieszczonym w środku całej płyty, który jednak idealnie równoważy i zaciera granice między nowym, piosenkowym obliczem grupy, a pomysłowym, gitarowym graniem na najwyższym poziomie, do jakiego przez lata przyzwyczaili nas Foo Fighters. Zdecydowanie jest to największe pozytywne zaskoczenie i najjaśniejszy moment płyty.
To, co wybija się na pierwszy plan praktycznie w każdym z utworów albumu i zdaje się być jego motywem przewodnim, to pokrzepiająca radość z grania i pokłady nadziei, których pełne są te kompozycje. Potwierdza to pogodne, ale też refleksyjne i narastające ku mocniejszemu finałowi Waiting on a War, które jest utworem skomponowanym przez Dave’a Grohla dla swojej córki, będącym jednocześnie niosącym pokojowe przesłanie powrotem do czasów dzieciństwa. Co zaskakujące, na płycie najmniej wyróżniają się te najbardziej proste, gitarowe utwory (Cloudspotter i Holding Poison), które choć najbliższe dawnemu brzmieniu Foo Fighters, pozbawione są sznytu i dziarskości.
Album zamykają akustyczne i beatlesowskie Chasing Birds oraz przebojowy rocker Love Dies Young, który aż prosi się o chóralne wyśpiewanie go w naturalnym środowisku Foo Fighters - na stadionie pełnym tysiąca fanów. Kiedy to nastąpi? Tego nie wiemy, ale do czasu powrotu koncertów na wielką skalę dostajemy pozytywną i klarowną wiadomość od zespołu. Wiadomość pełną tego, o czym obecnie bardzo często zapominamy - nadziei, optymizmu i dobrej zabawy.
Dziesiąty krążek Foo Fighters Medicine at Midnight nie zachwyca, nie będziemy też pewnie za parę lat wymieniać go wśród najbardziej udanych dokonań grupy, jednak album pozostaje ciekawą pamiątką tych dziwnych czasów, być może najtrudniejszych w historii, również dla muzyki i momentu, kiedy komentarzem Foo Fighters do tej sytuacji była najbardziej pozytywna płyta w ich karierze. Te pokłady optymizmu, zawarte w utworach, które przedstawiła nam ekipa Dave’a Grohla, są w obecnym czasie nieocenione. I przede wszystkim dlatego warto sięgnąć po tę płytę.