Royal Blood - "Typhoons" [RECENZJA]
- Dodał: Jakub Banaszewski
- Data publikacji: 01.05.2021, 20:51
Siedem lat po wydaniu fantastycznego debiutu, który wstrząsnął rockową sceną, brytyjski duet Royal Blood powraca ze swoim trzecim albumem – Typhoons. W odświeżonej formule i z siłą tytułowego tajfunu, zaskakują jak nigdy dotąd. Jednak czy udało im się pokonać syndrom trzeciej płyty?
W 2014 roku muzyka rockowa nie przeżywała najlepszego okresu w swojej historii. Rynek zalewały kolejne zespoły zapatrzone w gitarowych herosów minionych dekad i zakurzone już schematy, które miały nadzieję odkryć na nowo. Rockową spuściznę zdawały się jedynie ratować dobrze znane od lat twarze, jednak coraz częściej mówiło się o powolnej śmierci gatunku. Najbardziej brakowało tego na czym muzyka rockowa wyrosła – świeżych pomysłów, energii i młodzieńczego zapału. Wtedy pojawił się zespół, którego fuzja zadziornych riffów, brzmień opartych na przesterowanych gitarach i perkusji, taranującej wszystko na swojej drodze niczym buldożer, wznieciła nadzieję na to, że muzyka rockowa ma jeszcze wiele do zaoferowania. Cały muzyczny świat przyglądał się z uwagą duetowi basisty i wokalisty Mike’a Kerra i perkusisty Bena Thatchera, którzy tylko we dwójkę byli w stanie wytworzyć brzmienie godne najlepszych klasyków rocka, w które tchnęli powiew świeżości i zaskoczenia.
Pierwsza płyta Royal Blood, ekscytująca i wgniatająca w ziemię niczym rozpędzony taran, nie brała jeńców i przyniosła pokłady nowej energii, odkurzającej starte ramy rockowego grania. Drugi album, choć z pewnością zadowalający fanów mocniejszego, gitarowego uderzenia, był już niestety powieleniem sprawdzonego schematu, który na debiucie zaskoczył, a na How Did We Get So Dark? brzmiał już jak powtórka z rozrywki. Jednak bez wątpienia tym, czym Royal Blood zaskarbili sobie serca fanów i otworzyli drogę ku największym festiwalom świata, była od samego początku niezwykła przebojowość i dar do układania chwytliwych melodii, ukrytych za ścianą mocnego uderzenia. Na swojej najnowszej płycie Typhoons ten magiczny trick duetu z Brighton wchodzi na zupełnie nowy poziom i przejmuje główne stery, wysuwając groove i podrywające do tańca brzmienie na pierwszy plan. Brzmi zaskakująco? Taka jest właśnie trzecia płyta w dorobku Royal Blood.
Pierwsze dźwięki Typhoons już zwiastują kłopoty i duże muzyczne zmiany. Rozpoczynający płytę utwór, pulsujący Trouble’s Coming ma wszystko, co miały dotychczasowe utwory zespołu – cięte, gitarowe zagrywki, zwarty i mocny rytm wybijany przez perkusję oraz lotną melodię, która w połączeniu z dziarskim i pewnym siebie głosem Mike’a Kerra tworzy przebojową mieszankę pełną rockowej energii. Jednak mamy też istotne novum. Numer jest bowiem prawdziwym tanecznym hitem, jakiego po wcześniejszych dokonaniach Royal Blood trudno było się spodziewać. Nie dziwi jednocześnie fakt, iż utwór został wybrany na pierwszy singiel z nowej płyty. Jest prawdziwe zaskakującym godnym reprezentantem Typhoons, na którym dziwi nie tylko roztańczone brzmienie, ale też nowoczesna, podszyta elektroniką produkcja, pełna wstawek i instrumentalnych smaczków. Bardzo ciekawy zabieg na płycie zespołu, którego pierwsze nagrania wyróżniała głównie surowa oprawa. I tak jest już do końca albumu, choć nie brakuje też kolejnych niespodzianek.
Płyta wypełniona jest po brzegi przetworzonymi dźwiękami gitar i muzycznymi inspiracjami, jakich nigdy byśmy się po Royal Blood nie spodziewali. Jak najbardziej trafne są tu liczne porównania nowego wcielenia zespołu do muzyki Daft Punk. Obie grupy łączy tutaj bowiem nie tylko ekstatyczna synteza rocka z disco i elektroniką, ale też prawdziwa zabawa muzyką i formą. Potwierdzają to kolejne utwory na płycie, które mkną niczym hity na tanecznym parkiecie. Nowa forma zespołu łączy się również z przekazem albumu, niosącym poprzez podbuzowane brzmienie pokłady tak potrzebnej nadziei i pokrzepienia w trudnym czasie, który zainspirował powstanie materiału na płytę. Co utwór, to kolejny materiał na przebój i stały punkt koncertowego rozkładu Royal Blood. Kiedy tylko będzie to możliwe, te kawałki będą roznosić kluby pełne spragnionych rockowej energii na żywo fanów. Wśród jedenastu kompozycji, które składają się na zwarty i spójny, a jednocześnie najdłuższy w karierze zespołu 38-minutowy album, nie sposób wymienić faworytów, jednak są też momenty mocniejsze od pozostałych. Takie jak tytułowy utwór z chwytliwym refrenem i przesterowanymi gitarami czy najbardziej podobny do poprzednich dokonań zespołu, mocny i zadziorny Who Needs Friends. Z kolei takie utwory jak Million and One i Either You Want It wydają się być dla Royal Blood nowym otwarciem na lżejsze i bardziej eksperymentalne brzmienia. Podobnie Limbo z chwytliwym, elektronicznym motywem, którego uzależniający, disco-rockowy klimat ciekawie koresponduje z neurotycznym tekstem mówiącym o uwięzieniu w pętli czasowej. Jakże ekscentryczne, a jednocześnie aktualne porównanie.
Centralnym punktem albumu zdaje się być niesiony przez soczysty gitarowy riff Boilermaker – jedyny utwór na płycie, którego producentem jest lider Queens of the Stone Age - Josh Homme, co doskonale słychać, bo od pierwszych dźwięków przypomina ostatnie dokonania jego macierzystej kapeli. Zresztą cała płyta przesiąknięta jest tym lekko psychodelicznym, narkotycznym klimatem, z którego znana jest starsza stażem grupa z Kalifornii, gdzie bezczelnie chwytliwa muzyka taneczna spotyka rockowe instrumentarium z prawdziwego zdarzenia. W podobnych odcieniach utrzymane są kończące album gitarowe strzały – rozśpiewane Mad Visions i Hold On z ciężkim, zeppelinowskim rytmem i pozytywnym przesłaniem, idealnie skrojonym na moment wydania płyty. I jakby niespodzianek na płycie było za mało, największe zaskoczenie Royal Blood zostawili na koniec. Po salwie przebojowych wystrzałów, które łączyła fuzja gitarowej mocy i elektronicznych rytmów, na zakończenie dostajemy rzecz do tej pory niespotykaną w dorobku duetu, poruszającą, wyciszoną balladę, tylko na głos Mike’a Kerra i fortepian, All We Have Is Now, która, dzięki swojej wyjątkowości, wybrzmiewa być może głośniej niż najmocniejsze momenty albumu. Prawdziwa perełka i dojrzała muzyczna klamra, spinająca w całość wyjątkową płytę.
Trzeci album Royal Blood Typhoons bez wątpienia jest ich najbardziej różnorodnym i zaskakującym dziełem, na którym duet z Brighton nie tylko uwolnił się z okowów prostej i surowej rockowej formuły, jaka zdefiniowała ich brzmienie na dwóch poprzednich płytach, ale też muzycy dali w końcu upust swojej twórczej fantazji. Na najnowszym krążku Royal Blood ze słyszalną ulgą porzucają łatkę zbawców ciężkiego grania, przyczepioną im przez krytyków po wydaniu debiutu w 2014 roku, i dają ponieść się w muzyczne rejony, o które fani z pewnością by ich nie podejrzewali. I w tym nowym wcieleniu, poza wciągającym i przebojowym brzmieniem, słychać przede wszystkim szczerą swobodę i artystyczną wolność.
Nowy rozdział w historii Royal Blood możemy uznać za otwarty.