Red Hot Chili Peppers - "Unlimited Love" [RECENZJA]
- Dodał: Jakub Banaszewski
- Data publikacji: 01.04.2022, 19:39
Muzycy Red Hot Chili Peppers wracają z nowym, dwunastym już, albumem - Unlimited Love. Najnowszy krążek legendy amerykańskiego rocka jest pierwszym od szesnastu lat, w którym usłyszymy gitarzystę z najsłynniejszego składu grupy - Johna Frusciante.
Choć wydawałoby się, że w stosunku do zespołu z prawie czterdziestoletnim (!) stażem trudno jest wciąż mówić o utrzymaniu tego samego poziomu ekscytacji i uwagi fanów co przed laty i w okresie największej świetności, to jednak premierze najnowszego krążka Red Hot Chili Peppers bez wątpienia towarzyszyły wielkie nadzieje i oczekiwanie. Oczekiwanie, które rozpoczęło się na długo przed tym, jak grupa podzieliła się ze światem faktem, iż pracuje nad nowym materiałem. Wielkie oczekiwanie i nadzieje pojawiły się już w 2019 roku - blisko trzy lata przed wydaniem Unlimited Love, kiedy to zespół ogłosił, że do składu po wielu latach powraca wirtuoz i magik gitary elektrycznej John Frusciante, dzięki którego grze Red Hoci poszybowali ku rockowej stratosferze sławy. Zastąpił on swojego ucznia i mianowanego następcę Josha Klinghoffera, który z niewątpliwą pasją i oddaniem współtworzył premierowy materiał zespołu w ostatniej dekadzie. Płytom Red Hot Chili Peppers z tego okresu nie można odmówić całkiem udanej próby złapania głębokiego oddechu i przewietrzenia sprawdzonych schematów, jednak trudno też powiedzieć, by albumy te grały w tej samej lidze, w której znajdują się najsłynniejsze dokonania zespołu. Brakowało im przede wszystkim jakiegoś boskiego pierwiastka i nieopisanej magii, która pojawia się i wstępuje w resztę muzyków, gdy za gitarę łapie John Frusciante. To nieuchwytny i niepodrabialny klimat, który udało się na chwilę przywrócić i odtworzyć na najnowszym albumie Red Hot Chili Peppers.
Bo choć Johna Frusciante trudno nazwać filarem grupy, w której aż skrzy się od instrumentalnych talentów i muzycznej maestrii, to nietrudno zauważyć, że to wraz z jego grą wszyscy muzycy w zespole czują przestrzeń, pozwalającą rozwinąć im skrzydła do lotu i dają się porwać sile muzyki. Znaki rozpoznawcze muzyki spod znaku jakości Red Hot Chili Peppers, czyli luz i artystyczna swoboda, które w ostatnich latach nie miały miejsca, by w pełni rozkwitnąć, tutaj eksplodują ze zmasowaną siłą. Na najnowszym albumie nie ma jednak wielkich fajerwerków czy przeboju za przebojem jak na ostatnim, dwupłytowym albumie nagranym z kultowym gitarzystą – Stadium Arcadium. Jest za to funkowy czad Blood Sugar Sex Magik i gitarowy bezkres Californication. Nie bez powodu przywołuję tu chyba najsłynniejsze płyty w dorobku zespołu z Kalifornii, ponieważ to właśnie w powracającym składzie, czyli Anthony Kiedis, Flea, Chad Smith oraz John Frusciante, w zespole dzieje się największa magia, tutaj podszyta jeszcze dodatkową wartością w postaci wypracowanego przez lata na scenie profesjonalizmu. Ale dalej, tym co wyróżnia dwunasty krążek Red Hot Chili Peppers od dokonań z ostatnich lat, to przede wszystkim powracający na nowo niesamowity luz i przestrzeń, którą muzycy - wraz z nieocenioną pomocą i wkładem producenta Ricka Rubina, odpowiedzialnego za najważniejsze płyty w dorobku zespołu - skrzętnie wypełniają twórczą fantazją. Muzyczna sekcja - Flea na basie, Chad Smith na perkusji oraz wspomniany już Frusciante na gitarze - jeszcze nigdy nie była tak mocna, zgrana i dojrzała. Na Unlimited Love nie ma już miejsca na szczeniackie wygłupy. Artyści zdają się być tutaj skupieni i pewni mocy swoich nowych kompozycji. Jednocześnie, jak przed laty, bawią się tworzonymi dźwiękami w najlepsze. Wokalnie nie ustępuje im również Anthony Kiedis, który wraca raz po raz do swoich młodzieńczych sztuczek i rapowych wstawek, które mimo upływu lat wcale nie wypadają blado.
Wszystkie te elementy znajdujemy już w otwierającym całość, singlowym Black Summer, który jest najlepszą syntezą współczesnego wcielenia zespołu - zmieniło się wiele, ale pewne rzeczy pozostają niezmienne, bo gdy ten skład rusza do muzycznej akcji, z gitar lecą wióry, a kalifornijski żar przyjemnie ogrzewa zmysły. Świetne otwarcie robi nadzieję na kolejne niespodzianki, których nie brakuje, ale choć pierwszy singiel jest godnym reprezentantem płyty, to mógł on jednak zmylić oczekiwania wobec kierunku, w jakim ewoluował muzyczny styl Red Hotów. Jest tu więcej szczerej zabawy dźwiękami i radości ze wspólnego grania, niż schematu wykalkulowanego na triumfalny powrót grupy. Nie brakuje również zaskakujących powrotów do przeszłości, które niczym muzyczna klamra spinają dotychczasową historię zespołu. Momentami możemy odnieść wrażenie, że muzycy prezentują nam swoisty przegląd stylów i wpływów, które przez lata kształtowały ich twórczą świadomość. Klimat płyty podkręcają skaczący niczym pobudzona pchełka bas Flea, rozpędzone i mocne uderzenie perkusisty Chada Smitha oraz kolejne bajeczne popisy na gitarze Johna Frusciante. Początek płyty wraz z niezwalniającymi tempa, wymiatającym Here Ever After, rapowym łamańcem językowym i hołdem dla lat młodzieńczych Poster Child oraz funkowym szaleństwem Aquatic Mouth Dance, zatrzymuje tylko na chwilę urocza ballada Not the One. Stare dobre Papryczki wciąż są w stanie wzniecić dawny ogień i zamknąć w swojej muzyce gorące słońce Kalifornii i zaklęty w rockowym anturażu szum fal oceanu.
A najwięcej ciekawego dzieje się dopiero w środkowej części płyty. Fantastycznie opanowane The Great Apes z narastającym finałem i ekstatycznym gitarowym szczytowaniem wydaje się przygotowywać grunt pod najjaskrawsze momenty i największe perełki albumu. Hipnotyczne It’s Only Natural z rwanymi gitarami, nieprzyzwoicie pulsującym basem oraz pewnym mocy głosem Kiedisa, wyśpiewywanym na tle anielskich chórków gitarzysty, to klasa sama w sobie i Red Hoci, jakich pokochaliśmy za takie płyty jak By The Way z 2002 roku. Po nim rewelacyjnie bujające i słoneczne She’s a Lover, które ma zadatki na koncertowy przebój. Z kolei ostatni z singli promujących Unlimited Love - These Are the Ways - to porażający przebojowością i rockową mocą hicior, jakiego muzycy nie powstydziliby się w swoim prime timie. Trudno tu nie uciekać się do porównań z wcześniejszymi dokonaniami grupy, bo inspiracje i celowe wycieczki w przeszłość wysypują się jak z rękawa. A najciekawiej robi się, gdy popularne Papryczki sięgają pamięcią do swoich początków, gdzie tłuste funkowe brzmienie mieszało się z rapowymi wstawkami wrzucanymi między pełne pasji wokale. Takie jest luzackie Whatchu Thinkin’ czy szalone One Way Traffic. Let ‘Em Cry to z kolei totalne Freaky Styley (1985), a klimat przywołujący drugi album w karierze zespołu wzmacniają sprytnie wkomponowane dęciaki.
Nim trwająca ponad godzinę, przepełniona słonecznymi dźwiękami, dwunasta płyta Red Hot Chili Peppers dobije do brzegu wraz z lekko opadającą kołysanką Tangelo, która niczym Porcelain z albumu Californication (1999) uspokaja szalone i rozpędzone tempo krążka, mamy jeszcze dwa celne strzały w postaci kołyszącej i uroczej Veronici oraz mocnego uderzenia The Heavy Wing. Tak różnorodna mieszanka stylów i inspiracji sprawia, że Unlimited Love to nie tylko muzyczna uczta, która, mimo przytłaczającej jak na współczesne standardy długości, zaskakuje świeżością pomysłów i sprawnego wykorzystania dopracowanego przez lata brzmienia, ale również prawdziwa dawka nieskończonej miłości do muzyki oraz celebracja wspólnego grania. Powracający do swojego najsłynniejszego składu zespół udowadnia, że podobnie jak przed laty właśnie w tej konfiguracji jest w stanie tworzyć najmocniejsze dzieła. Najnowszy album to również swoisty hołd złożony wspaniałej funkowej tradycji, na której muzycy Red Hot Chili Peppers szlifowali swoje umiejętności i uczyli się muzyki. Ale Unlimited Love to przede wszystkim ukłon w stronę własnej przeszłości i autorefleksyjny przegląd wcześniejszych dokonań grupy, które nie tylko wciąż nie tracą nic na wartości, ale nade wszystko pozwalają poukładać i wykrzesać z zespołu to, co w nich drzemie najlepszego. Muzycy Red Hot Chili Peppers zaliczyli tym samym powrót w zaskakująco świeżym stylu.