Marilyn ciągle płacze, a ja z nią, bo muszę to oglądać. „Blonde” [RECENZJA]

  • Dodał: Zuzanna Ptaszyńska
  • Data publikacji: 06.10.2022, 01:18

Najczęściej wybrzmiewającymi zarzutami odnośnie do produkcji Andrew Dominika jest seksualizacja i eksploatacja Marilyn Monroe oraz fetyszyzacja kobiecego bólu. Nie mogę zgodzić się z zarzutem seksualizacji – mówimy w końcu o kobiecie, która była seksualizowana, i jeśli chcemy o niej opowiedzieć, chyba nie możemy pominąć tego aspektu jej życia. Ale czy w ogóle w tym filmie opowiada się o Marilyn Monroe...? 

 

Przyznam szczerze, że męczyłam się z tym filmem cały tydzień, stąd relatywnie późna publikacja tego tekstu. Tu objawia się jeden z kilku argumentów ZA kinem – gdyby mnie posadzili na sali kinowej, obejrzałabym to na raz, w warunkach domowych niestety nie zdołałam, między innymi dlatego, że brak jest w filmie narracji, za którą można byłoby podążać. Chaotyczność i fragmentaryczność tego obrazu można tłumaczyć konwencją wskazującą na zamieszanie w życiu bohaterki, straumatyzowanie objawiające się losowymi fantasmagoriami czy może wyrywkowością wspomnień przemęczonej i odurzonej Monroe. Nieuporządkowany oniryzm nie służy jednak przedstawieniu historii, a i nie jest na tyle wyrafinowany, aby był sztuką dla sztuki. O ile przełamanie schematu biopicu przybliżającego życie znanej osoby od deski do deski prawie zawsze zwiastuje coś interesującego, ten sposób opowiedzenia historii nie ma sensu, jeśli przekłamywane są kluczowe fakty z życia bohaterki, a widz nie jest w stanie ułożyć podstawowych wydarzeń na osi czasu, a często nie potrafi nawet ich nazwać. Jeżeli twórcy chcieli w ten sposób zaprezentować portret wykorzystywanej, nieszczęśliwej kobiety tylko z pozoru prowadzącej życie ze snu, dlaczego nie wykreowali fikcyjnej bohaterki, tylko posłużyli się wizerunkiem doskonale znanej ikony? Oczywistym jest (słusznym bądź nie), że w filmowych biografiach niektóre fakty się przeinacza, żeby nadać filmowi pewien rytm. Problem pojawia się wtedy, kiedy z biografii nie jesteśmy w stanie wyciągnąć nic poza przemyśleniem, że, no, była nieszczęśliwa ta Marilyn.

 

Element, który w tym filmie oceniam dobrze, to motyw ignorowania przez mężczyzn potencjału intelektualnego Monroe. Istotnie, posiadała ona imponujący księgozbiór i zapewne nieprzypadkowo przyjaźniła się z wybitnymi intelektualistami swojej epoki. Mężczyźni, którym przychodzi współpracować z Marilyn, nie mają ochoty wierzyć, że czytała ona daną powieść czy zna daną sztukę. No bo jak to tak, taka ładna i ma myśleć? Swoją drogą, nie mamy nawet przestrzeni, żeby wczuć się w cierpienie Marilyn, co jest nie lada osiągnięciem zważywszy na długość filmu, tj. 2 godziny i 47 minut. Żeby było jasne – nie neguję jej cierpienia, nie kwestionuję jej załamań nerwowych, ale jeżeli mamy osądzać rozwiązania na bazie przedstawionej w filmie bohaterki, a nie gwiazdy, którą wszyscy znamy, trudno doszukać się rozbudowanych wyjaśnień i kontekstów.

 

W krytyce szeroko wybrzmiał też wątek rozmów Marilyn z płodem. Środowiska proaborcyjne oskarżają film o antyaborcyjną propagandę. Ja oskarżam ten wątek o kicz i łopatologię. A scena poronienia? To paradoksalnie chyba najbardziej nagromadzone CGI w tym filmie. No i płacze ta Marylin ciągle, i ja płaczę nad tym, że nie pokazano ani jednej sceny, gdy ta kobieta jest silna i zdecydowana, a wątpię, by takich chwil w jej biografii nie było. No ale, jak już ustaliliśmy, to nie jest biografia Marilyn.

 

Jeżeli mamy zawierzyć portrecistom bohaterki tego filmu, spłaszczone daddy issues (swoją drogą czy ona naprawdę musi do każdego mężczyzny co chwilę zwracać się per daddy?) nie mogą stanowić jedynego fundamentu nieszczęścia i wiecznego rozedrgania Normy Jean. Celowo przywołuję tu prawdziwe imię Marilyn, ponieważ to z tą częścią postaci mam ogromny problem. Odnośnie do Any de Armas, nie można nie zachwycać się jej metamorfozą i odtworzeniem wielu ikonicznych póz Marilyn (aż musiałam porównać scenę z Blonde ze sceną z filmu Pół żartem, pół serio, w której Marilyn śpiewa I Wanna Be Loved by You, żeby upewnić się czy nie jest to oryginalny występ!), problem pojawia się, kiedy na ekran wchodzi Norma, zagubiona, rozstrzęsiona i przybita. Raz po raz przewracałam oczami podczas scen, w których np. dygocząca Norma za krótko przycięła kwiaty i martwi się, co narobiła. Niestety, ta większa część kreacji de Armas jest dla mnie wyjątkowo irytująca i zdecydowanie nie jest to według mnie rola oscarowa, a takową została ona okrzyknięta jeszcze przed premierą...

 

Trudno wczuć się w czyjeś cierpienie na podstawie przyklejonych do siebie na ślinę skrawków historii, które w wielu przypadkach nie są opatrzone kontekstem. Blonde nie broni się ani jako biografia, ani jako film artystyczny, gdyż jest zbyt pretensjonalny i zbyt płytki. Całości nie ratuje nawet Ana de Armas, którą jestem zawiedziona, aczkolwiek wizualnie, w tym mimicznie, nie wyobrażałabym sobie innej aktorki w tej roli. Mimo że jestem jedną z tych osób, która lubi obejrzeć film dwa razy (czasem 10, a czasami nawet 26...), do Blonde raczej nie powrócę.

Zuzanna Ptaszyńska

Doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego (nauki o polityce i administracji - stosunki międzynarodowe) zamiłowana w historii popkultury i wszystkim, co brytyjskie.