Arctic Monkeys - „The Car” [RECENZJA]
Arctic Monkeys/YouTube screenshot

Arctic Monkeys - „The Car” [RECENZJA]

  • Dodał: Jakub Banaszewski
  • Data publikacji: 21.10.2022, 17:05

Dziś (21.10) swoją premierę ma siódmy album Arctic Monkeys. Długo wyczekiwany krążek The Car jest kolejnym muzycznym eksperymentem Brytyjczyków, na którym prezentują lżejszą naturę swojej twórczości.  

 

By jak najpełniej oddać emocje towarzyszące czteroletniemu oczekiwaniu na siódmy album brytyjskiej grupy Arctic Monkeys, warto wrócić do początków jej kariery i uzmysłowić sobie,  iż od wydania debiutanckiego krążka ekipy z Sheffield mija w tym roku szesnaście lat. Zestawienie obu tych płyt jest nieprzypadkowe, bo gdy włączymy gitarowy i wściekły album z 2006 roku, może wydawać się, że w dniu premiery najnowszego krążka - The Car - mamy do czynienia z zupełnie innym zespołem. Zamiast ostrych riffów mamy smyczki, a w miejscu wykrzyczanych refrenów, pojawiły się melodramatyczne refleksje o kinematograficznym rozmachu. I choć brzmienie Arctic Monkeys zmieniało się z każdym kolejnym etapem w dyskografii grupy, a muzycy zawsze zaskakiwali przewrotnymi twórczymi woltami, to obecny kierunek ich działalności, może przerosnąć nawet największych fanów. Rozumiem, że obrana przy poprzednim, szóstym, albumie muzyczna ścieżka dla wielu może być niezrozumiałym szokiem, jednak dla mnie jest ona naturalną wypadkową zgłębianych przez zespół od lat inspiracji, które najpierw głównie w solowej twórczości wokalisty grupy Alexa Turnera, a później coraz częściej i mocniej przemycane w kompozycjach Arctic Monkeys, przejęły twórczy kurs w tej wybrukowanej nutami drodze kapeli. Muzyka na The Car jest świadomym, kolejnym etapem kariery zespołu, który, choć coraz chętniej zanurza się w inspiracjach z dalekiej przeszłości i muzycznej nostalgii, nie spogląda wstecz i zmienia się, tak jak przeobrażał się do tej pory z każdą kolejną płytą.  

 

Jak mało który współczesny zespół, wywodzący się z rockowego matecznika, Arctic Monkeys - wbrew niespiesznej naturze najnowszej płyty - ciągle się rozwija. W aktualnym momencie kariery, po kosmicznej odysei z albumem Tranquility Base Hotel & Casino z 2018 roku, dla muzyków nie ma już odwrotu i powrotu do gęstych riffów i klasycznej struktury rockowego hitu. Klasyka jest, ale w zupełnie nowym wydaniu. Bo jeśli krążek sprzed czterech lat był kosmiczną fantazją na tle filmowej scenografii, to The Car jest mocnym zderzeniem z ziemską rzeczywistością i prawdziwym emocjami, którymi ocieka najnowsza płyta. Odstawiając w kąt kąśliwość gitarowych riffów na rzecz zatopienia się w eleganckim i stylowym klimacie, muzycy znów eksplorują nowe brzmienia i przedstawiają nam kolejny odcień swojego muzycznego DNA. A najlepiej obrazuje to już rozpoczynający całość There’d Better Be A Mirrorball, który skrada się niczym bondowski motyw i łapie słuchacza w kleszcze muzyczno-lirycznej tęsknoty. I już na samym początku nowej płyty uwagę zwraca przede wszystkim jej tempo, które, choć zmienne i igrające z naszymi uczuciami i oczekiwaniami, w pewien sposób zatrzymuje czas i pozwala zwolnić pędzącym na złamanie karku myślom i wycisnąć z tej muzyki esencję zespołu jako całości. Bo choć podobny klimat dominował już na Tranquility Base Hotel & Casino, to tym, co odróżnia The Car od swojej poprzedniczki, jest przede wszystkim wspaniała instrumentalna przestrzeń, która każdemu z utworów pozwala wybrzmieć do końca, nie pozostawiając lirycznej spowiedzi Alexa Turnera bez odpowiedzi kolegów z zespołu, którzy wtórują mu kapitalnym zgraniem. Być może brakuje tu prostych i brudnych gitarowych riffów, na których zespół zbudował swoją mocną pozycję, ale muzycy wznoszą się tu na wyżyny swoich umiejętności i brzmią jak prawdziwie dojrzały kolektyw. Poszukiwacze gitarowych dźwięków niech lepiej wytężą dobrze słuch, bo często schowane gdzieś w tle, za orkiestrową fasadą, zagrywki czarują swoim urokiem, tak jak w nastrojowym Jet Skies On the Moat czy ulotnym Big Ideas. Za to outro i gitarowe solo w singlowym Body Paint to już małe dzieło sztuki, które z miejsca trafiło do moich ulubionych momentów w historii zespołu. Oczywiście dominującym brzmieniem albumu jest przestrzenny, oddychający wnętrzem w stylu vintage, wybitnie winylowy retro sound i ekscentryczne, często abstrakcyjne melodie, które komponują się z nie mniej wyszukanymi tekstami. Ale Arctic Monkeys nie zapominają o swoich korzeniach i na siódmym albumie zespołu z Sheffield nie brakuje też motywów, które w bezpieczny sposób eksplorują tradycyjne gitarowe tropy. Tak jest w przywołującym echa albumu Humbug z 2009 roku Hello You i przede wszystkim w podbitym, funkującym I Ain’t Quite Where I Think I Am, który jest najlepszym reprezentantem pogodzenia nowego oblicza zespołu z rockową tradycją. Jednak w odróżnieniu od dotychczasowych muzycznych inspiracji grupy, jego korzenie sięgają dalej – do bogatego brzmienia muzyki Steviego Wondera czy Davida Bowiego ze złotej ery lat 70.

 

 

Muzyczne karty odkryte, warto więc skupić się na tym, co na The Car dominuje na pierwszym planie najmocniej. Bo choć gitarzyści Jamie Cook i Nick O’Malley oraz wyjątkowo spokojny i cierpliwy perkusista Matt Helders, imponują instrumentalnym kunsztem, a orkiestra w tle gra w najlepsze, to blask reflektorów skupia na sobie przede wszystkim charyzmatyczny lider i wokalista zespołu Alex Turner. Ze swadą i stylem klasycznego wokalisty estradowego Turner – w pełni świadomy mocy swojego głosu oraz pewny ironii wyśpiewywanych słów - czaruje od początku niezwykle skupionym, czystym wokalem. Teksty jego autorstwa bywają rozbrajająco absurdalne i ekstrawaganckie, pod względem zawiłości i lirycznego odklejenia Alex przechodzi tu samego siebie, ale  pokręcony świat jego poezji wciąga i zaskakująco dobrze komponuje się z nie mniej wysmakowaną warstwą muzyczną. I choć na dłuższą metę kolejna spowiedź zblazowanego lowelasa może wystawić na próbę nawet najwierniejszych fanów zespołu z Sheffield, to Alex Turner zdaje się tym w ogóle nie przejmować i upajać sobą w najlepsze, czego – dzięki niczym nieskrępowanej szczerości i wrażliwości – trudno mu nie wybaczyć.

 

W swoim zamkniętym muzycznym świecie końcówka The Car nie zaskakuje, bo siódmy album Arctic Monkeys zamyka się wraz z akustycznie delikatnym Mr Schwartz, który rozwija się w filmowym retro klimacie The Last Shadow Puppets, a całość spina eleganckie pożegnanie w postaci Perfect Sense, gdzie na tle soulujących brzmień Alex Turner magicznie znika za kurtyną tego osobliwego spektaklu. Słuchając pierwszych płyt zespołu, nigdy nie powiedziałbym, że taka kompozycja mogłaby być perfekcyjnym domknięciem kolejnego rozdziału w historii Arctic Monkeys. Jednak dziś, z pewnym niedowierzaniem i ironicznym – niczym teksty Alexa Turnera – uśmiechem, biorę to w ciemno. Niebywałą przyjemnością jest dla mnie bowiem możliwość obserwowania, jak jeden z ulubionych i najważniejszych zespołów naszych czasów, nie patrząc na panujące obecnie trendy i oczekiwania fanów, świadomie zmienia się i wciąż kroczy własną, obraną przed laty ścieżką, stając się z każdym nowym wcieleniem jeszcze bardziej dojrzałym i pewnym swojej twórczej mocy.

 

To już nie jest ten sam zespół, który rozkochał w sobie rockowy świat kilkanaście lat temu. Ale ja, rozkoszując się każdą zaskakującą i świeżą nutą, za każdym razem zakochuję się w jego muzyce na nowo.